| Źródło: Wiesz Co
Wałbrzych: bezpieka rozpracowywała ją w trzech akcjach...
W okolicach 40. rocznicy wprowadzenia stanu wojennego moglibyśmy porozmawiać z jakąś znaną osobą, działaczem mocno kojarzonym z Solidarnością. Przede wszystkim z mężczyzną, ale… Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zdecydowali się pójść pod prąd. Nie każdy bohater internowany w stanie wojennym nosił spodnie, bił się z władzą, strajkował. Jak ten czas wspomina kobieta, Elżbieta Kwiatkowska-Wyrwisz? Skromna bibliotekarka za swą opozycyjną działalność trzykrotnie była aresztowana, a za kratkami spędziła łącznie 15 miesięcy.
Jak zapamiętała Pani 13 grudnia 1981 roku?
- Z dzisiejszej perspektywy obraz ten jest już nieco rozmyty, zamazany, nieostry. Nałożyły się na niego warstwy innych wydarzeń. Perspektywa 40 lat, które minęły od tamtego pamiętnego dnia, nakłada wiele nowych, różnych wątków, obszarów…
Coś jednak pozostało w pamięci?
- Co pamiętam (dłuższa chwila zastanowienia)? Była niedziela. Głuchy telefon, muzyka Chopina w radiu i telewizji. W telewizji wojskowy w ciemnych okularach, spikerzy w mundurach. Na ulicach śnieg po pas, a same ulice puste, z patrolami wojskowymi, milicjantami, zomowcami…
Był strach?
- Głównie niepewność. Brak informacji o tym co dzieje się w mieście, z ludźmi związanymi z Solidarnością, co w kraju? Może bardziej strach i obawa co będzie z nami? Co z tymi, których zabrali? Różne, sprzeczne ze sobą informacje, przekazywane ustnie. Bez możliwości zweryfikowania. Obawa co dalej. Strach przed tym co będzie, co niewiadome.
Jakie panowały nastroje wśród zwykłych działaczy Solidarności?
- Od momentu wprowadzenia stanu wojennego ukrywałam się przed Służbą Bezpieczeństwa. Wśród tych, których spotkałam do 18 grudnia, dominowała niepewność i obawa. Zdania były podzielone na temat „wejdą, czy nie wejdą”. To oczywiście o Sowietach. Co możemy zrobić w każdej z tych sytuacji? Jakie skutki mogą być dla kraju, dla nas? Ktoś przyniósł wiadomość o aresztowaniu Eli Kiegler, jej męża i jeszcze kogoś. Dziś nie pamiętam nazwiska tej osoby. Ich sprawa była jedną z pierwszych politycznych, rozpatrywanych przez Sąd Wojskowy w Wałbrzychu. Wówczas strach był odczuwalny w rozmowach, ale też jednocześnie zastanawialiśmy się, co w tej sytuacji my sami możemy zrobić? Jak pomóc tej rodzinie?
Po 6 dniach ukrywania się, poszła Pani w końcu na milicję. Dlaczego?
- Nie było możliwości dalszego ukrywania się. W tym czasie byłam także w sekretariacie biblioteki z pytaniem czy zostanę ponownie przyjęta do pracy? Przez ten czas o różnych porach dnia do mieszkania rodziców przychodzili funkcjonariusze milicji z pytaniem o mnie. Z relacji wynikało, że się mijaliśmy. Rodzice nigdy nie wiedzieli kto stał za drzwiami – ja czy funkcjonariusze? Pod koniec tygodnia mundurowi zostawili dla mnie wezwanie na Komendę Wojewódzką Milicji Obywatelskiej. Chyba, też powiadomili, że jeśli się nie zgłoszę to rodzice zostaną sami aresztowani.
Nie było wyjścia, trzeba był się zgłosić?
- W gronie znajomych zastanawiałam się co dalej? Jaką decyzję podjąć? Mieliśmy taką informację (niepotwierdzoną), że osoby, które podpisały tzw. lojalkę po przesłuchaniu były wypuszczane na wolność. Po rozmowie ze znajomymi, i w ich obecności, podjęłam decyzję, że zgłoszę się na to wezwanie. W sobotę rano z niezbędnikiem w ręku, mój tato odprowadził mnie na komendę, gdzie zostałam zatrzymana na dłużej.
Tak od razu trafiła Pani do więzienia?!
- Tu należy się sprostowanie. Potocznie używane jest określenie więzienie – na wszystkie miejsca, gdzie są przetrzymywani ludzie. W moim przypadku jako internowana byłam przetrzymywana w areszcie śledczym w Komendzie Wojewódzkiej MO, później dalej jako internowana w Zakładzie Karnym we Wrocławiu, a następnie w Ośrodku Odosobnienia Kobiet w Gołdapi, gdzie internowano mnie do 23 lipca 1982 roku.
Trochę za szybko. Zatrzymajmy się na areszcie śledczym w Wałbrzychu…
- … w którym byłam przetrzymywana od 19 grudnia przez kilka kolejnych dni. Trafiłam do małej celi, przeznaczonej na trzy osoby. Byłam w niej sama. W celi było jedno okno z blindą, z szybą uzbrojoną i kratą od wewnątrz. Jakieś 3/4 powierzchni celi zajmował drewniany katafalk wbudowany na stałe w trzy ściany celi, naprzeciwko drzwi. Między drzwiami, które otwierały się na korytarz a katafalkiem, na stałe wbudowany był mały drewniany stolik na jednej nodze – pniu, pod nim stał blaszany baniak na z pokrywką na odchody, który codziennie rano osadzony musiał wytaszczyć do łaźni więziennej. Tam zawartość wylać, następnie opłukać i zdezynfekować. Umyć się i wrócić z powrotem. Cela miała pomalowane ściany niegdyś na kolor zielonkawy, wówczas, kiedy w niej siedziałam, były brudne, poplamione z różnymi napisami, pomazane krwią… Nad drzwiami była lampa, która świeciła się całą dobę. Do spania osadzony otrzymywał dwa ciężkie, brudne koce (typu wojskowego) i chyba dwa prześcieradła.
Co z kąpielami, jedzeniem, spacerami?
- Kąpiel możliwa była raz na tydzień w innej łazience więziennej. Jedzenie wydawane było trzy razy dziennie: śniadanie, obiad, kolacja. Tylko blaszany, więzienny kubek był stale w celi. Inne naczynia, tzn. talerz, a w zasadzie miska i łyżka były dawane na czas posiłku. Spacernik był wydzielonym obszarem z dużego wewnętrznego dziedzińca komendy, otoczony był wysokim murem, chyba na ok. 5 metrów murem, na szczycie którego zamontowane były zasieki z drutu kolczastego. Spacer raz na dzień trwał chyba ok. 30 minut. Na tzw. spacer każdą celę wypuszczano osobno. Zawsze odbywał się pod nadzorem strażnika więziennego. Apel był rano i wieczorem.
Po kilku dniach przewieziono Panią do Zakładu Karnego na Kleczkowskiej we Wrocławiu?
- Tak, a stamtąd w połowie stycznia 1982 roku dalej, do Gołdapi. Pewnie chciałby Pan usłyszeć jakie warunki panowały na Kleczkowskiej?
Mam wymalowane to pytanie na twarzy?
- Odrobinę (uśmiech). We Wrocławiu w celi były dwie dwuosobowe, metalowe prycze, nieosłonięta muszla klozetowa, zlew metalowy z bieżącą wodą. Przy przyjęciu do aresztu każda z nas otrzymywała pościel, poduszkę, koc, ręcznik). Cela miała umieszczone wysoko dwa małe okna zakratowane od zewnątrz, szyby przezroczyste, umieszczone wysoko w ścianie. Lampa na suficie. Drzwi z wizjerem. Kilka razy były przeprowadzone rewizje. Spacer odbywał się raz dziennie pod nadzorem funkcjonariuszek. W czasie spaceru obowiązywał zakaz rozmowy, brały w nim udział internowane z kilku cel.
Wy jako „polityczne”, miałyście kontakt z pospolitymi przestępcami?
- W czasie spacerów z okien swych cel obserwowały nas kobiety aresztowane za pospolite przestępstwa. Wyzywały nas wtedy od najgorszych. Padało mnóstwo wulgarnych słów. Spacernik był duży z wytyczonymi ścieżkami i gazonami kwiatów. Do internowanych z województwa wałbrzyskiego na tzw. rozmowy, a naprawdę przesłuchania przyjeżdżali funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa z komendy w Wałbrzychu. Przesłuchania odbywały się w osobnym pomieszczeniu, administracyjnym lub jako kto woli biurowym. Miałyśmy dostęp do świetlicy więziennej, w której odprawiano m.in. msze święte.
Usłyszała Pani w końcu za co dokładnie została internowana?
- Dziś dokładnie nie pamiętam. Wydaje mi się, że funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, którzy mnie przesłuchiwali powiedzieli mi, że za dotychczasową działalność na szkodę państwa… Samą decyzję o internowaniu otrzymałam 4 stycznia 1982 r. we Wrocławiu.
Trzy tygodnie spędziła Pani w Zakładzie Karnym we Wrocławiu. To tu zaczęło się szykanowanie?
- Po przewiezieniu z aresztu w Wałbrzychu do więzienia i zakwaterowaniu zostałam przydzielona do jednej z cel. W której były już trzy internowane z Wrocławia, których wcześniej nie znałam. Może jedną z nich, z telewizji – wrocławskiej, dziennikarkę. Nie znałyśmy się osobiście. Wszystkie nie znałyśmy regulaminu, który nas internowanych obowiązywał. Funkcjonariusze więzienni też nie. Nie wiedzieli jak nas mają traktować? Jak aresztowane, skazane? My także nie znałyśmy terminów więziennych. Wpadłyśmy w konsternację, gdy na apel wieczorny należało zdać raport o stanie celi i wystawić kostkę…
Słucham?
- Rzuciłyśmy się do jej szukania. Bezskutecznie. W końcu okazało się, że chodziło o metalowy niski regał, na którym należało położyć złożone w kostkę swoje wierzchnie odzienie, w którym chodzi się w ciągu dnia oraz buty. Tzw. kostkę trzeba było wystawić na noc, przy celi na korytarz. Po porannym apelu należało zabrać ją z powrotem do celi.
Podtrzymywałyście się jakoś na duchu?
- Tak, na przykład śpiewając kolędy i pieśni patriotyczne przy otwartych oknach. Stojąc na stołku i trzymając się krat. Spośród wszystkich kobiecych cel tylko nasza została za to ukarana karcerem na kilka godzin. Wtedy pozostałe internowane podniosły hałas uderzając metalowymi kubkami w drzwi swoich cel. W czasie osadzenia w więzieniu byłyśmy przesłuchiwane przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa z miast, z których nas tu przywieziono. Przypominam, że we Wrocławiu były internowane zwiezione z całego Dolnego Śląska.
Gdy w drugiej połowie stycznia 1982 roku wywożono was z Wrocławia i wsiadała Pani do podstawionych na dziedziniec zakładu karnego autokarów, wiedziałyście, że jedzie do Gołdapi? Przecież to tuż przy granicy z byłym ZSRR…
- Wyglądało to tak, że rano 15 styczni wszystkie kobiety, z całego Dolnego Śląska, internowane w Zakładzie Karnym we Wrocławiu zostały zebrane na dziedzińcu wewnętrznym i rozpoczęła się wywózka do Ośrodka Odosobnienia Kobiet w Gołdapi. Ze swoimi tobołkami zostałyśmy załadowane do dwóch autokarów z Jelcza, zwanych potocznie ogórkami. Przejazd odbywał się w asyście wojska i milicji. Przez cały czas miałyśmy zakaz informowania przechodniów co to za autokary. Podobno na przednich szybach autokarów był napis „Wycieczka”.
Mieli wyobraźnię komuniści…
- (Uśmiech). Mimo tych zakazów wyrzucałyśmy karteczki z napisem „Gołdap”, żeby było wiadomo dokąd nas wiozą. Na rogatkach mijanych miast stali chyba żołnierze. Wieziono nas bocznymi drogami. Cały transport zajeżdżał na komendy milicji, aby skorzystać z toalety. Wieczorem dotarłyśmy na miejsce. Na leśnej szosie był postawiony szlaban, taki jaki jest na granicach państwa obok była budka wartownicza i żołnierze pod bronią. Gdy weszli do autokaru jeden z nich powiedział, żeby okazać dowody osobiste i dodał, że nie będą nam już potrzebne. To nas przestraszyło. Bałyśmy się, że czeka nas taki sam koniec jak oficerów polskich pomordowanych w Katyniu.
Bito Panią, poniżano, zamykano w karcerze, grożono, próbowano złamać?
- Za dużo pytań w jednym zdaniu. Nie bito. Poniżano i ośmieszano. Były też groźby słowne, telefoniczne od „nieznanych sprawców”. Pamiętam gdy jeszcze pracowałam w bibliotece, kiedyś taka „niewidzialna ręka” zamalowała atramentem witryny filii. Jeszcze jedna rzecz jest istotna. Już w następnych latach, byłam dwukrotnie aresztowana. Wówczas trzymano mnie przez kilka miesięcy w areszcie śledczym z innymi aresztowanymi kobietami, oskarżonymi o różne przestępstwa z kodeksu karnego. Niektóre z tych osób spotykam do dziś. Myślę, że konfrontacja w czasie aresztowania, rewizje, ścisła obserwacja i inne formy inwigilacji należały do arsenału psychicznego znęcania się nade mną. Nie wiem kto to robił i dlaczego? W czasie internowania w Gołdapi na dodatkowe przesłuchanie pewnego dnia przewieziono mnie i koleżankę na komisariat do Gołdapi lub Suwałk? Do dziś, nie wiem gdzie to było.
Zapytam wprost, komuniści proponowali współpracę? Żeby donosić na kolegów i koleżanki?
- Nie pamiętam. Możliwe. Pamiętam, że na jednym z przesłuchań, a w nomenklaturze służby bezpieczeństwa były to tzw. rozmowy, powiedziano mi, że mogę skorzystać z biletu w jedną stronę…
Jestem pełen podziwu, że mówi Pani o tym tak spokojnie…
- Było, minęło.
Nie wszyscy ludzie Solidarności trafili za kratki, a Panią, działaczkę opozycyjną z ostatniego szeregu, postanowiono aresztować? Wygląda to na „pokazówkę”?
- Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć. Sama byłam i jestem zaskoczona. Może chodziło o to, by zniechęcić ludzi do nawet najmniejszej próby przeciwstawiania się, a może ktoś chciał się wykazać w swojej pracy? Nie wiem.
Co dla młodej kobiety, wyrwanej z domu rodzinnego, oznaczał pobyt za kratkami?
- Zaskoczenie. Nie mogę zrozumieć, że za takie działania spotkały mnie takie represje.
W końcu latem 1982 roku wyszła Pani na wolność. Co zrobiła Pani najpierw?
- Po zwolnieniu z obozu internowania, a było to dokładnie 23 lipca, zostałam w Gołdapi jeszcze na następny dzień, ponieważ w obozie zostały koleżanki z innych miejscowości, a ja obawiałam się o nie. Następnego dnia zostały zwolnione wszystkie internowane w tym m.in. Ania Walentynowicz. W tym dniu został rozwiązany obóz internowanych kobiet w Gołdapi. Moment opuszczania obozu przez ostatnie zwolnione z internowania koleżanki został nagrany przez amerykańską telewizję. Ten krótki reportaż został włączony do filmu „Solidarność według kobiet” Marty Dzido i Piotra Śliwowskiego. Można go zobaczyć na YouTubie.
Przyjechała Pani do Wałbrzycha i…?
- W ciągu trzech dni musiałam zgłosić się na komisariat MO. Taką informację otrzymałam przy zwolnieniu z internowania z obozu w Gołdapi. Na komisariat zgłosiłam się czym wprawiłam w zakłopotanie dyżurnego milicjanta, który nie wiedział co ma zrobić i gdzie ma odnotować ten fakt. Na przełomie lipca i sierpnia poszłam do poprzedniego zakładu pracy, do Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej z prośbą o przyjęcie do pracy, co było zgodne z obowiązującymi przepisami. Zostałam przyjęta i równocześnie zdegradowana. Miałam zakaz pracy w działach, w których bibliotekarz ma bezpośredni kontakt z czytelnikiem oraz zakaz zbliżania się do telefonu służbowego.
To nie był jednak koniec problemów. Jeszcze dwukrotnie została Pani aresztowana? Za co tym razem?
- Dokładnie za to samo. Rozpowszechnianie informacji, udział w zakazanych ówczesnym prawem działaniach. Organizacja spotkań z działaczami opozycji. W efekcie tych działań kilkakrotnie ukrywałam się, przebyłam operację, był list gończy za mną opublikowany w miejscowej prasie, zakaz wykonywania zawodu bibliotekarza. Zakończyło się to wyrokiem – roku więzienia w zawieszeniu na trzy lata plus wysoka grzywna, którą mogłam odsiedzieć, będąc aresztowaną. Ponadto kilkakrotnie byłam ukarana przez kolegium na karę finansową za udział m.in. w Pierwszej Robotniczej Pielgrzymce do Krzeszowa, którą władza uznała za nielegalne zgromadzenie.
Bezpieka rozpracowywała Panią w trzech akcjach o kryptonimach „Odezwa”, „Sowa” i „Puchacz”. Przecież to brzmi absurdalnie w odniesieniu do skromnej bibliotekarki. Co na Panią znalazła komunistyczna władza?
- To pytanie do ówczesnych funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Pojęcia nie mam. Tak niewiele, a taki wielki aparat zaangażowany w inwigilację.
Straszne to były czasy…
- (Długa cisza).
Rozmawiał Tomasz Piasecki
Fot. (red)
Czytaj też:
Wałbrzych: nie żyje Elżbieta Kwiatkowska-Wyrwisz
ŻEBY PAMIĘTANO GRUDZIEŃ WAŁBRZYSKICH GÓRNIKÓW (FOTO)
WAŁBRZYCH 13 GRUDNIA 1981 - ARESZTOWANIA, REPRESJE I PACYFIKACJA KOPALNI
JEDENAŚCIE MEDALI ZA DZIAŁALNOŚĆ OPOZYCYJNĄ (FOTO)
RARYTAS DLA MIŁOŚNIKÓW WIEDZY O WAŁBRZYCHU (FOTO)
Nowa Kronika Wałbrzyska doczekała się kolejnego tomu
Chcesz poczytać nowy tom Kroniki Wałbrzyskiej? Zajrzyj tutaj!
Artykuł ukazał się na łamach tygodnika "WieszCo" - pełny numer tygodnika do pobrania w formacie pdf na stronie www.wieszco.pl
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj