| Źródło: Wiesz Co
Mariusz Szczygieł: jestem szeroko znany w wąskich kręgach
Autor najnowszej książki „Fakty muszą zatańczyć”, jak zwykle oczarował czytelników, którzy szczelnie wypełnili salę dawnego kościoła ewangelickiego. My mieliśmy przyjemność porozmawiać z nim indywidualnie.
Ostatnio jest Pan częstym gościem na Dolnym Śląsku. Niedawno był Pan na „Górach Literatury”, dziś tu. Czy to oznacza, że ciągnie Pana w rodzinne strony?
- Dodam, że wczoraj byłem w Legnicy, przedwczoraj w Jaworze, a przedwczoraj w Złotoryi.
Nie mamy zatem wątpliwości – wraca Pan do siebie.
- Zabrzmi to banalnie – przyjeżdżam na spotkania autorskie. Ale chętnie, bo Dolny Śląsk jest po prostu piękny. Długo tu nie bywałem. Chciałem odreagować moje życie w Złotoryi. Ale teraz to się zmienia.
Kochają tam Pana?
- Wygląda, że tak, po ilości prezentów, jakie dostałem po występie w domu kultury. Przedwczoraj zapytałem przechodnia, czy wskaże mi drogę przez las do zalewu. On na to: „Oczywiście, że panu wskażę, bo jak spotkamy się w Pradze, to pan mi pokaże drogę”. To są bardzo miłe momenty. Ale jak gdzieś się człowiek spieszy, to jest kłopotliwie. W pewnej chwili już specjalnie rozmawiałem przez telefon, aby unikać zaczepiania. Przypomniało mi się jeszcze jedno zdarzenie. Pewna pani, która mnie rozpoznała, najpierw nalegała, aby mnie podwieźć, a kiedy podziękowałem, drążyła jakim samochodem przyjechałem do Złotoryi. Nie powstrzymała jej nawet informacja, że pociągiem i autobusem, bo nie mam samochodu. Skoro tak, to na pewno zabrano mi prawo jazdy lub miałem wypadek. Wciąż pokutuje stereotyp, że człowiek „z pozycją” musi mieć auto i to dobre.
Zagadywanie w dużych miastach wygląda inaczej?
- W dużych miastach ludzie mówią na przykład „,Dzień dobry, panie Mariuszu!”, „Pozdrawiamy!” „Lubię czytać pana reportaże.”, czy „Pana książka odmieniła moje życie.”. Króciutko, zazwyczaj jest to jedno zdanie. Tak na marginesie, nigdy nie wiem jak mam zareagować na takie komplementy. W mniejszych miejscowościach od razu zaczyna się gadka. Ludzie liczą, że przystaniemy i sobie porozmawiamy.
A w Pana ulubionych Czechach jest Pan znany?
- Jestem szeroko znany w wąskich kręgach. A tak poważnie, jak wystąpię w jakimś telewizyjnym talk-show, to przez jakiś czas Czesi mnie rozpoznają. Ostatnio rzadziej tam bywam. Od pandemii byłem w Pradze może trzy razy i to na krótko. Tak naprawdę Czechy są już etapem życia, który mam za sobą.
Czy to oznacza, że kiedyś chciałby Pan osiąść na prowincji?
- Na razie opiekuję się rodzicami, ale jak ich kiedyś zabraknie to wyprowadzę się może do Pragi, do jakiejś fajnej dzielnicy.
Zanim pójdzie Pan w ślady Wojciecha Tochmana i wyjedzie, porozmawiajmy o literaturze. Ten znakomity dziennikarz narzeka, że w Polsce ludzie stali się zamknięci i bardzo trudno zbiera się materiały. Czy ma Pan takie samo odczucie?
- Nie zgadzam się. Myślę, że taka ocena wynika z osobistych cech Wojtka. Mam wrażenie, że gdziekolwiek pojadę to dogadam się z ludźmi. Tak przy okazji, to chciałem wyrazić żal, że Wojtek tak rzadko pisze reportaże o Polsce. Uświadomiła mi to jego ostatnia świetna książka „Historia na śmierć i życie”. I przypomniała mi, że porządny reportaż daje namysł i chroni przed pochopnymi sądami. Inaczej mówiąc „białe to jest czarne, co się ukrywa, a czarne to jest białe, co się dało nabrać”. To cytat z jednej z moich ulubionych powieści „Życie przed sobą” Emila Ajara. Dodam, że czytałem ją na wakacjach w Wałbrzychu.
Jestem ciekaw, jak te wakacje wyglądały?
- Jako nastolatek przyjeżdżałem do Wałbrzycha na wakacje do rodziny mojego wujka Wacława Szczygła, który mieszkał na Piaskowej Górze. Tam czułem się lepszym człowiekiem, ponieważ w tym jego jednopiętrowym domu były schody. Dla chłopaka ze Złotoryi, który wychowywał się w zwykłym bloku w mieszkaniu, takie schody to była nie lada atrakcja – wałbrzyska atrakcja.
Skoro mówimy o młodości to jakiej rady udzieliłby Pan rozpoczynającym przygodę z reportażem?
- Reporter musi lubić ludzi. Bo inaczej nie znajdzie z nimi porozumienia. Jednocześnie nie może się ich bać. Musi mieć dar przekonywania. Dobrze być otwartym i mieć coś pociągającego w osobowości. Kontakt z rozmówcą jest bardzo ważny. Ja na przykład lubię iść do domu mojego bohatera. Jak nie wiem od czego zacząć, to zagaduję o jakieś przedmioty o kaktusy, o rower o żyrandol, robiąc w ten sposób podkład do rozmowy. Mówiąc inaczej, trzeba mieć apetyt na ludzi. Równie ważne jest, aby nie oceniać swoich rozmówców. Za to można ich spróbować zrozumieć. Nie mylić z usprawiedliwianiem. Bardzo często mówię o tym studentom w Polskiej Szkole Reportażu.
No to jak wychodzą spod Pana ręki takie książki jak „Fakty muszą zatańczyć”?
- Mam ADHD na które leczę się jakiś czas. To jest takie ADHD myślowe. Jedyny moment, kiedy skutki przypadłości mi nie doskwierają, to czas, gdy piszę. Tak było nawet przed podjęciem leczenia. Kiedy siadam do komputera, potrafię się tak zmobilizować, że myślę tylko o historii którą tworzę. Ale wcześniej powstaje ona w mojej głowie. A na komputerze właściwie ją przepisuję.
Czy z taką wyjątkową nadaktywnością potrafi Pan odpoczywać?
- Tak. Potrafię. Stworzyłem sobie rodzaj świętości. Od chwili obudzenia przeznaczam dla siebie trzy godziny. Nie włączam telefonu, jem bardzo długo śniadanie, odpisuję na listy, piszę posty, czytam gazetę, słucham ulubionego radia. Po tym wszystkim dopiero mogę wyjść, nie wcześniej. Bardzo ważne jest w tym obfite śniadanie, czyli kanapki z warzywami.
Na czyje książki Pan czeka?
- Mam swoich ulubionych autorów, ale oni nie żyją. Nie czekam zatem na nowe książki, lecz czekam na czas, aby przeczytać wszystkie, które tamci napisali. Chciałbym pochłonąć wszystko, co stworzył węgierski pisarz Sandor Marai. Mam wrażenie, że znał ludzi jak dobry psychoterapeuta. Wiedział o nich wszystko. Za ironię bardzo lubię Kurta Vonneguta. Cenię Bohumila Hrabala za to, że życie, jakie by nie było, widzi jako piękne. W mojej piątce jest oczywiście Hanna Krall, wszystkie jej książki przeczytałem, a niektóre po dwa razy. Uwielbiam się zachwycić cudzym pisaniem. Wolę reportaż niż powieść, bo lubię przejąć się prawdziwym dramatem czy szczęściem. To mi się zdarzyło w ubiegłym roku, kiedy przeczytałem „Ostatni wywiad” Izraelczyka Eszkol Newo. Po raz pierwszy w życiu jakaś książka tak mi się spodobała, że pomyślałem: o! mógłbym tego autora poznać osobiście. A to bardzo rzadkie w moim przypadku, bo nie ciągnie mnie do spotkań z pisarzami, szczególnie mężczyznami, którzy najczęściej zachowują się jakby pozjadali wszystkie rozumy.
W jakiej formie preferuje Pan książki – papierowej, elektronicznej czy audiobooki?
- Czytam i takie, i takie. Audiobooków nie lubię, ale słucham teraz jednego przepięknego. Olga Tokarczuk czyta jak bajkę swój „Dom dzienny, dom nocny”. Nowa Ruda jest niczym baśniowa kraina. Codziennie słucham jej po dziesięć minut i martwię się, że zostało mi tylko trzy godziny. Niestety Olga czyta tylko jedną swoją książkę.
A Pan ma doświadczenia w tym zakresie?
- Tak. Nagrałem w ten sposób kilka swoich książek, ale nie lubię tego robić, bo nie lubię swojego głosu. Mam jednak sygnały, że to się podoba. Panie mi mówią, że mój głos je uspokaja.
Mimo to życzę kolejnych i bardzo dziękuję za rozmowę.
- Ja również bardzo dziękuję.
Rozmawiał Piotr Bogdański
Fot. użyczone (Hubert Gostomski)
Zobacz też:
Wałbrzych: Maciej Hen, syn Józefa Hena, zawód - pisarz (FOTO)
ATLANTY PODZAMCZE: MICHAŁ RUSINEK UCZYŁ I ROZŚMIESZAŁ DO ŁEZ (FOTO)
PODZAMCZE: 5. URODZINY BIBLIOTEKI ZE STANISŁAWEM JANICKIM (ZDJĘCIA)
PIASKOWA GÓRA: MARCIN SZCZYGIELSKI: KTÓRE PISANIE WAŻNIEJSZE?
Artykuł ukazał się na łamach dwutygodnika "WieszCo" - pełny numer tygodnika do pobrania w formacie pdf na stronie www.wieszco.pl
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj