
| Źródło: Wiesz Co
'Jestem… koktajlem!' – mówi o sobie Michał Ignerski

Jest taki billboard twojej firmy deweloperskiej z hasłem: „Nie daj się wykończyć”. Pomyślałem, że jest w pewnym sensie skierowany do ciebie, bo słyszałem, że jesteś bardzo zajętym człowiekiem i trudno się do ciebie dodzwonić. Jak to jest z tymi telefonami?
- Nie wiem skąd miałeś takie informacje (śmiech). Zdarza mi się odrzucać nieznane numery, ale z reguły nie ma z tym problemu. Czy jestem zajętym człowiekiem? To prawda. Poza tym, że mam trójkę dzieci, to byłem trochę jak szewc, co bez butów chodził. Prowadzę firmę deweloperską, choć nie miałem postawionego własnego domu, ale i to wreszcie mi się udało.
Skąd pomysł na inwestycje mieszkaniowe akurat na Dolnym Śląsku, w Świdnicy i Bielawie?
- Pochodzę z Lublina, ale podczas swojej kariery miałem okazję grać w Śląsku Wrocław. Wtedy pokochałem Dolny Śląsk. Po każdym sezonie za granicą wracałem właśnie do Wrocławia, bo tu miałem mieszkanie. Uwielbiam także Góry Sowie. Gdy we wschodniej Polsce budowałem dom rodzicom, postanowiłem zgłębić temat. „Budowlanka” mi się spodobała. Miałem znajomego w Bielawie, pojawiła się okazja do zakupu działki, a plan przestrzenny pozwalał na postawienie budynków mieszkalnych. Inwestycja wypaliła.
Dużo ryzykowałeś?
- Sporo (uśmiech). Wiele spraw prowadziłem zdalnie, bo w tamtym okresie grałem poza granicami kraju. Poznałem jednak odpowiednią osobę, która zarządzała całym procesem inwestycyjnym na miejscu. Do dzisiaj współpracujemy i jestem wdzięczny, że miałem szczęście do ludzi, bo to bardzo ważne. Teraz skupiamy się na Świdnicy i tu realizujemy dwie duże inwestycje.
Pandemia nauczyła Polaków pracy zdalnej. To szansa dla rynku mieszkaniowego w mniejszych miastach. Z drugiej strony mamy szalejącą inflację i rosnące stopy procentowe, co podnosi ceny kredytów. Jakie są widoki na przyszłość?
- Po wybuchu pandemii wydawało się, że na rynku deweloperskim będzie bardzo źle. Było całkiem odwrotnie i rozpoczęło się inwestowanie oszczędności w mieszkania, bo inflacja rosła. Później okazało się, że kupowanie mieszkań pod wynajem to zły pomysł, ponieważ ludzie wyjeżdżali z większych miast. Dużo lepiej miały się domy na przedmieściach i było słabiej, a ceny materiałów rosły. Wybuch wojny z kolei sprawił, że trudno nam przewidzieć, co będzie dalej. Jako firma staramy się robić swoje, budować solidne mieszkania i przyjazne osiedla. Czas pokaże jak będzie w przyszłości, ale trzeba być gotowym na różne warianty.
Na co dzień związany jesteś z Nysą. To bardzo siatkarskie miasto. Jak chcecie przekonać lokalną społeczność do basketu?
- Od dwóch lat jestem mocniej związany z tamtejszą koszykówką, a funkcję prezesa IgnerHome Basketu Nysa sprawuję od roku. Staramy się małymi krokami iść do przodu. W tym sezonie zajęliśmy 5. miejsce w grupie D, a rozgrywki zakończyliśmy w I rundzie play-off. W przyszłym sezonie chcemy uplasować się na wysokim miejscu, a za dwa lata być już w pierwszej lidze. Kładziemy nacisk na szkolenie, w różnych kategoriach wiekowych zebraliśmy około sześćdziesięcioro dzieci. Główny kapitał w mieście rzeczywiście jest skierowany na klub siatkarski, ale on nie osiąga sukcesów.
Wróćmy do twojej bogatej kariery koszykarskiej. W jednym zespole grałeś z gwiazdami NBA, Lebronem Jamesem i Allenem Iversonem.
- Z Allenem graliśmy w Besiktasie Stambuł. U schyłku kariery postanowił przenieść się do Turcji. Do ostatniego dnia nie wierzyliśmy, że to się stanie. Jak wszedł już do szatni, to każdy z nas zaniemówił. Był z nami cztery miesiące. To był świetny czas dla mnie i dla całego zespołu. Dużo z nim rozmawiałem, także na tematy osobiste, gdy opowiadał o swoich tragicznych przeżyciach. Czerpałem jednak nie tylko od Allena, ale od wszystkich zawodników i trenerów, których spotkałem na swojej drodze.
A jak było z Lebronem?
- Jamesa poznałem w 2003 roku na jednym z ostatnim koszykarskich obozów przed naborem do NBA. Był już pewny wyboru z wysokim numerem, nie musiał uczestniczyć w zajęciach, przebrał się właściwie tylko po to, by zrobić badania i trochę z nami porzucać. Nikt wtedy nie wiedział, jakim graczem się okaże. Oczywiście wszyscy zdawali sobie sprawę ze skali talentu, ale rzeczywistość przerosła najśmielsze oczekiwania. Dziś jestem szczęśliwy, że miałem okazję zjeść z nim lunch (śmiech).
Przez lata reprezentowałeś narodowe barwy, w tym na trzech Eurobasketach. We wrześniu Polacy grają kolejny. Na co stać naszą kadrę?
- Znam trenera reprezentacji, Igora Milicica. Chciał odmłodzić zespół, oczyścić go z różnych problemów. Obserwując w tym roku bliżej polską ligę widzę, że pojawiło się kilku całkiem wartościowych graczy. Nie wiem czy na poziom międzynarodowy, ale coś się zaczęło dziać. To mnie cieszy, bo jakiś czas temu, choćby na pozycji rozgrywającego, była pustka. Przykro mi było, że przez lata tak wielomilionowy kraj jak Polska nie był w stanie wychować…
...następcy Łukasza Koszarka?
- Właśnie! Oczywiście wierzę w naszą drużynę na Eurobaskecie. Trzeba poukładać zespół, być cierpliwym. Liczę też, że obejdzie się bez większych „kwasów”. Konflikty w polskim baskecie są w ostatnim czasie rozwiązywane w przedziwny sposób. Sukces kadry na mistrzostwach świata (awans do ćwierćfinału w 2019 roku – przyp. red.) nie napędził dyscypliny. Wielu ludzi pamięta jedynie potyczki prezesa Piesiewicza i Marcina Gortata.
W ubiegłym roku zmarł twój tata. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że to właśnie od niego nauczyłeś się więcej o koszykówce niż od jakiegokolwiek trenera. Co takiego przekazał ci tata?
- Tata nie był na każdym etapie mojego koszykarskiego rozwoju, ale mnie przy nim wspierał. Zwracał mi uwagę, by uczyć się na błędach innych, w tym jego własnych, by pracować na treningach na sto procent, nie marnować na nich ani minuty. To drobne sprawy, ale popychały mnie do przodu. Zawsze mogłem liczyć na rodziców. Gdy wyjechałem do USA grać na uczelni, nie było jeszcze komunikatorów. Pisało się listy, które docierały do odbiorcy po dwóch tygodniach. To były trudne realia, z dala od rodziny było ciężko. Wierzyłem jednak w to, co mi przekazywał, bo sam w wieku 18 lat wyrwał się z małego Działdowa i trafił do wojska do Lublina, gdzie też grał w koszykówkę (Edward Ignerski to dwukrotny brązowy medalista MP w barwach Startu Lublin – przyp. red.).
Było poważniej, na koniec trochę luźniej. Ostatnio spotkałem się z teorią, określającą typy osobowości za pomocą owoców. Brzoskwinia to pełna bezpośredniość i otwartość, którą znamy u Włochów czy Hiszpanów. Kokos ze swoją twardą łupiną pasuje do ludzi nieco zamkniętych, np. Niemców. Jesteś raczej brzoskwinią czy kokosem?
- Jestem szczęśliwym człowiekiem, że grając w kilkunastu państwach mogłem poznać różne sposoby na życie. Jestem trochę zniesmaczony tym, jak Polacy czasem postrzegają świat. Nie szanujemy tego, co mamy, dobrobytu, do którego jako naród doszliśmy. Nie uśmiechamy się na ulicach, nie mówimy sobie „Dzień dobry”. Pomimo tego jednak preferuję nas Słowian, bo potrafimy się rozluźnić przy piwie, czy kieliszku (śmiech). Amerykanie z kolei na pierwszy rzut oka wydają się bardzo otwarci i uśmiechnięci, ale później da się wyczuć blokadę. Odpowiadając na twoje pytanie – jestem… koktajlem! I jeszcze parę owoców bym do niego dorzucił (śmiech).
Rozmawiał Dominik Hołda
Fot. Alfred Frater
Michał Ignerski (ur. 1980) – reprezentant Polski w koszykówce w latach 2004-13, mistrz Polski z Anwilem Włocławek, dwukrotny wicemistrz kraju ze Śląskiem Wrocław, srebrny medalista ligi portugalskiej, brąz w lidze rosyjskiej, finalista Pucharu Turcji. Grał także we Francji, Włoszech i Hiszpanii. Absolwent amerykańskiej uczelni Mississippi State.
Czytaj też:
Wałbrzysko-świdnicka współpraca pod koszem
Koszykówka zamiast wojny. Zagrają dla Ukrainy!
Artykuł ukazał się na łamach dwutygodnika "WieszCo" - pełny numer tygodnika do pobrania w formacie pdf na stronie www.wieszco.pl
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj