
Ostatni zegarmistrzowie: Tu się nie udaje, tu się naprawia

Jest ostatnim Mohikaninem, czyli zegarmistrzem z prawdziwego zdarzenia na tle „wymieniaczy” baterii. Z dyplomem w ręku, olbrzymią wiedzą w głowie i niezwykłą smykałką w dłoniach od 46 lat naprawia zegary w całej Polsce, także na Wawelu. – Jeśli ktoś nie umie czytać, to dla niego czytanie będzie trudne – mówi Józef Mazurek ze Szczawna-Zdroju.
Józef Mazurek przed zakładem w Szczawnie Zdroju.
Jak to jest, że półki sklepowe uginają się od zegarków, a tych, którzy je naprawiają, ubywa?
- Najprościej mówiąc, bo chińskich produktów nikt nie chce naprawiać. Dobrej jakości stare zegarki są już właściwie tylko kolekcjonerskie. Ja zajmuję się naprawą wszystkich – od kieszonkowych do wieżowych. Wiele, wydawałoby się markowych firm, stosuje dziś pewien wybieg. Jest kilka wzorów mechanizmów na wpół plastikowych, montowanych do środka już chyba przez wszystkich producentów. Na zewnątrz zegarki różnią się tylko wyglądem, a wewnątrz są praktycznie bardzo do siebie podobne.
To trochę jak z samochodami?
- Tak można powiedzieć. Zmienia się tarcza, oczywiście nazwa i koperta, a reszta jest jak spod matrycy. Kiedyś każda firma miała swój mechanizm, funkcjonujący bez zarzutu po 50-60 lat. Jakbyśmy dziś powiedzieli były „nie do zajechania”. Współczesne mechanizmy na pewno tyle nie wytrzymają.
Mnie zegarmistrz kojarzy się z osobą cierpliwą, opanowaną. Pan taki właśnie jest?
- Powiem odrobinę przewrotnie. Człowiek w życiu powinien robić to, co lubi. Wtedy będzie cierpliwy w swojej pracy. Chociaż muszę powiedzieć, że tak, jestem cierpliwy. Gdy jakieś zajęcie mi nie wychodzi, a oczy mnie bolą, wtedy wstaję, wychodzę przed zakład, zaczerpnąć świeżego powietrza. Przeważnie pomaga (śmiech).
Zegarek to taki magiczny i tajemniczy wehikuł. Kiedy zechciał go Pan poznać lepiej?
- Gdy jeszcze nie myślałem, żeby zostać zegarmistrzem, jako 11-12-letni chłopak, miałem poniemiecki zegar ścienny. Wiecznie go rozbierałem i składałem. Wieszałem na ścianie, będąc z siebie niezwykle dumnym, że on wciąż chodzi. Gdy skończyłem podstawówkę tak mi się spodobało grzebanie w mechanizmach, że przyjąłem się na ucznia do zegarmistrza. Tam uczyłem się zawodu.
Zegarmistrzowskiego fachu nie uczą na studiach, a doświadczenie w zawodzie trzeba przecież jakoś zdobyć?
- Ech… Na studiach to teorii, owszem można się nauczyć, ale praktyki to tam nie nabędziemy. Konieczne jest terminowanie u mistrza. Tak jak ja to robiłem u znanego zegarmistrza na Nowym Mieście w Wałbrzychu. Co ciekawe nie miałem ani chwili zwątpienia, że robię dobrze ucząc się tego zawodu. Już jako 6-latek interesowałem się mechaniką. Biegłem za ojcem do garażu, w którym on grzebał przy swoim motocyklu, a ja godzinami przyglądałem się temu zajęciu. I ta fascynacja pozostała do dzisiaj.
Tak się Pan fachu nauczył, że zaczął być rozchwytywany w regionie?
- Z tym rozchwytywaniem, bym nie przesadzał, choć nie narzekam na brak zajęcia. W naszym zawodzie ważne jest wyrobienie dobrej opinii. Ja taką mam, no więc pocztą pantoflową zaczęło dochodzić do wielu ludzi, że jest taki człowiek w Szczawnie, który zna się na zegarach. Choć siedzę w zawodzie od 1974 roku to nigdy nie powiedziałem, że wszystko potrafię zrobić. Naprawiałem zegary w bazylice w Krzeszowie, w kościele przy ul. Wyszyńskiego w Wałbrzychu, w świątyniach w Karpaczu, pod Wrocławiem, czy w Kazimierzu Dolnym…
Naprawdę? Kościół farny tuż przy kazimierzowskim rynku i naprawa jego zegara to Pana robota?
Tak! Ten zegar jest z 1591 roku i ja go naprawiałem. Człowiek, który go skonstruował to był prawdziwy inżynier na tamte czasy. Potrafił wyliczyć średnicę kół, ilość zębów i sprawić, że wszystko doskonale funkcjonowało jak w… zegarku.
Niesamowite, że człowiek z małego Szczawna naprawiał też zegar na Wawelu?
- To był dla mnie zaszczyt. I tu zadziałała znów poczta pantoflowa. Gdzieś ktoś się dowiedział o mnie, zadzwonił, zaprosił na rozmowy. Pięć lat temu naprawiłem małą usterkę, a w tym roku zająłem się kapitalnym remontem mechanizmu, który ma 121 lat. Do Krakowa jeździłem co sobotę. Wczesnym rankiem wyjeżdżałem z domu, następnie zabierałem się do pracy na miejscu, nierzadko schodziłem z wieży nocą, ale zawsze musiałem zrobić to, co sobie założyłem. I tak przez 20 tygodni.
Józef Mazurek naprawiał m.in. zegar na Wawelu
To było duże wyzwanie?
- Zegar na Wawelu jest kwadransowy, bijąc wskazuje kwadranse, później pełne godziny, jest też sekcja chodu. Czy to było dla mnie wyzwanie? Odpowiem powiedzeniem: „jeśli ktoś nie umie czytać, to dla niego czytanie będzie trudne”.
Komu naprawia Pan dziś zegarki, skoro chińskie produkty można za niewielkie pieniądze kupić na każdym rogu?
- Zdziwi się Pan, ale nie jestem w stanie przerobić tego wszystkiego z czym ludzie do mnie przychodzą. Skupiam się na mechanicznych zegarach, bo na coś, co ma w sobie elementy aluminiowe, nawet producent nie daje gwarancji, więc o czym mówimy. Cieszy mnie, że coraz częściej zaglądają do mnie również ludzie młodzi, którzy chętniej niż jeszcze kilkanaście lat temu kolekcjonują stare zegary mechaniczne.
Jest Pan jednym z ostatnich, albo ostatnim zegarmistrzem z prawdziwego zdarzenia w regionie. Chyba się nie mylę?
- Ładnie Pan to ujął (śmiech). Dyplom mistrzowski zrobiłem w 1987 roku, który jest potrzebny na przykład do tego, żeby szkolić uczniów. Choćby dzięki temu można o mnie powiedzieć zegarmistrz, a nie „wymieniacz” baterii. Takich osób jest z kolei mnóstwo, każących dodatkowo siebie nazywać zegarmistrzami. Nieskromnie powiem, że prawdziwych mistrzów w swoim fachu zostało w regionie dwóch – ja i Ryszard Pieprzak, mający zakład przy ul. Konopnickiej.
Czuje się Pan trochę jak zegarmistrzowski dinozaur?
- Chyba tak (chwila ciszy). Niedawno śmiałem się, że niedługo zamkną któregoś z nas w gablocie i będą pokazywać, że ktoś taki kiedyś żył i naprawiał zegarki.
O tym, która jest godzina możemy sprawdzić w smartfonie, czy komputerze. Zegarki są nam w ogóle jeszcze potrzebne?
- Kiedyś zegarek był inwestycją, lokatą pieniędzy. Później potrzebnym przedmiotem do informowania o upływających godzinach. Z czasem stał się modnym i niekiedy szpanerskim gadżetem. Uważam, że zegarki w znanej nam formie nigdy nie znikną. Po komórkę trzeba sięgnąć do torebki czy do kieszeni, komputer włączyć, a na zegarek noszony na przegubie dłoni wystarczy spojrzeć.
Jest w zegarkach coś magicznego?
- Na pewno. Pójdę dalej. Stare zegarki mechaniczne mają duszę. Do każdego trzeba indywidualnie podejść, nie jak do tych kwarcowych, szablonowo tworzonych jak na linii produkcyjnej w fabryce.
Jak długo jeszcze przetrwa zawód zegarmistrza?
- W 2017 roku w całej Polsce fachu uczyło się ledwie 6 osób. Niezbyt szczęśliwym pomysłem było zamykanie szkół zawodowych. Nie każdy przecież ma predyspozycje, żeby zostać informatykiem, psychologiem czy lekarzem. Są tacy, którzy muszą dobrze tynk położyć na ścianie czy mur zbudować w starej technologii. Szkoda, że młodzi ludzie nie garną się do tego zawodu, bo mieliby zajęcie do końca życia. Niech to będzie odpowiedź na Pana pytanie.
Rozmawiał: Tomasz Piasecki
Przypominamy, że doświadczeni mistrzowie zegarmistrzostwa w naszym mieście powoli odchodzą: Wałbrzych: Antoni Rybka już nie naprawi nam zegarów
Fot. Ryszard Burdek/ archiwum prywatne Józefa Mazurka
Artykuł ukazał się na łamach tygodnika "WieszCo" - pełny numer tygodnika do pobrania w formacie pdf na stronie www.wieszco.pl
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj