
Jackson: Być najlepszą wersją siebie (ROZMOWA)

Dominik Hołda: Jak wspominasz swoje rodzinne Memphis w stanie Tennessee?
David Jackson: Kocham Memphis. To miasto mnie ukształtowało. Wciąż mam tam rodzinę oraz wielu przyjaciół. Mój tata był pastorem w kościele, mama uczyła w szkole chemii i fizyki. Dorastając w tym mieście, musiałeś być silny mentalnie. To niełatwe miejsce do życia. Zawsze w głębi uważałem, że jeżeli tam sobie poradzę, to dam radę wszędzie. Wywodzę się z północnej części, z dzielnicy Frayser. To naprawdę niebezpieczne miejsce. Cieszę się, że udało mi się z niego wyrwać. Moja szkoła średnia Westside mieści się właśnie tam. Frayser, podobnie jak całe Memphis, jest licznie zamieszane przez afroamerykańską społeczność. Westside miała w tamtym czasie najgorszą renomę w całym mieście, co miało związek z ciągłym zagrożeniem. Przy wejściu do budynku stały wykrywacze metalu, które prześwietlały plecaki uczniów w poszukiwaniu broni. Obok stali policjanci, strzegący bezpieczeństwa. Te środki ostrożności były konieczne, bo w całej okolicy roiło się od strzelanin.
Trzeba było na siebie uważać, ale z drugiej strony, zaraz za rogiem, mogłeś znaleźć się w zupełnie innej, spokojniejszej okolicy. Jeżeli byłeś dobrym człowiekiem, ludzie to zauważali i odwdzięczali się tym samym. Dorastając we Frayser, zaznałem wiele ludzkiej dobroci. Bardzo pomogła mi koszykówka. Jako wyróżniający się zawodnik w szkole średniej, czułem sympatię ludzi. To miasto kocha basket. Na meczach w szkole średniej hala była przepełniona głośnymi kibicami.
Czy osobiście dotknęła cię przemoc, o której mówisz?
Tak. W szczególności niebezpiecznie jest w klubach nocnych. Przed wejściem sprawdzają, czy posiadasz broń, ale raczej nie zaglądają do butów, nie sprawdzają co masz przytwierdzone do kostek, a to właśnie w tamtych miejscach udaje się ludziom ukryć broń i wnieść ją do środka. Mój znajomy został postrzelony w klubie z pistoletu, w kark. Było to czternaście lat temu, miałem wybrać się tam wraz z nim, ale w ostatniej chwili okazało się, że muszę zostać w domu ze swoim starszym, wtedy wciąż małym, synem. Grałem tamtej nocy na konsoli. O 2:30 nad ranem odebrałem telefon. Przekazano mi, że mój znajomy jest ranny. Przyjechało pogotowie, zabrali go do szpitala, przeszedł operację, na całe szczęście przeżył. Został postrzelony z powodu kłótni, która wywiązała się w tamtym lokalu. Gdybym wtedy był razem z nim, na pewno bym się za nim wstawił i kto wie, jakby to się dla mnie skończyło.
Bardzo mi zależało, by mój młodszy syn dorastał w Polsce, a nie w Stanach Zjednoczonych. Chodzi o bezpieczeństwo. W Ameryce wiele aspektów jest poza twoją kontrolą. Wystarczy, że skręcisz nie w tę ulicę, co powinieneś. Zdarzało się, że ktoś celował do mnie z broni w moich rodzinnych stronach, byłem nawet postrzelony. W moim liceum jeden z uczniów został zabity w toalecie. Innym razem, gdy siedzieliśmy na lekcji, wystrzały z broni wybiły szybę, po czym wszyscy szybko padliśmy na podłogę, by uniknąć kul. Tak wygląda Ameryka. Swojego starszego syna wysłaliśmy w Stanach do prywatnej szkoły, które są dużo droższe niż tutaj.
To naprawdę przerażający obraz. Gdy jednak myślimy o Memphis, przychodzi nam do głowy przede wszystkim Elvis Presley. Miałeś okazję zwiedzić Graceland?
Nigdy nie byłem w samej rezydencji, ale oczywiście znam to miejsce. To ogromna posiadłość, widziałem te wszystkie piękne samochody i prywatne samoloty, z których korzystał Elvis. Ludzie kochają go na całym świecie. Spotkałem się z tym zagranicą. Gdy wspominałem, że jestem z Memphis, momentalnie wspominali Elvisa.
Ale Memphis to także miasto bardzo bogate kulturowo, to dom barbecue, bluesa i jazzu, z własnym slangiem i powiedzeniami. Blues, ale przede wszystkim hip-hop i rap, które w tym mieście także nadają ton, bardzo mnie ukształtowały. Na najbardziej reprezentatywnej ulicy Beale znajdziesz wiele barów i restauracji. Turyści, w tym celebryci i koszykarze NBA, grający mecz z Grizzlies, koniecznie chcą przejść tą ulicą. Spotkasz tam wielu ludzi, pałaszujących kurczaka, polanego sosem barbecue. W moim rodzinnym mieście pisała się historia praw człowieka w USA, to tam zginął w zamachu Martin Luther King.
W Memphis Grizzlies grał pierwszy Polak w NBA, Cezary Trybański.
Tak, pamiętam go. Byłem wtedy w szkole średniej. Oczywiście śledziłem NBA w tamtym czasie. Mieliśmy we wspomnianym okresie całkiem ciekawą drużynę. Pod koszem grał młody Pau Gasol, był też Lorenzen Wright. Grizzlies rozgrywali wtedy mecze w hali, która przypominała z wyglądu piramidę (Ten obiekt wciąż stoi, teraz jest przeznaczony na sklepy dla myśliwych, wędkarzy i biwakowiczów. Są także restauracje, kręgielnia, hotel, wielkie akwarium i punkt widokowy – przyp. red.).
Mam wrażenie, że w Polsce wiemy sporo o Czechach, ale niewiele o Słowakach. W 2010 roku zdobyłeś mistrzostwo Słowacji z drużyną z Pezinoku. Jakie różnice dostrzegasz pomiędzy Polakami a Słowakami?
Byłem wtedy młody, to było strasznie dawno temu (śmiech). Hala w Pezinoku nie była tak wypełniona jak wałbrzyska. To był dobry rok, bo wygrywaliśmy mnóstwo meczów. Nasz trener miał bardzo luźne podejście, był tylko jeden trening dziennie, który trwał ok. półtorej godziny. Gdybyśmy przegrywali, mogłoby to wszystko wyglądać inaczej. Dobrze się tam czułem, spotkałem przyjaźnie nastawionych ludzi. Pezinok jest pod Bratysławą, a więc miałem niedaleko do Budapesztu i Wiednia, co zapewniło mi możliwość podróżowania. Polacy są nieco poważniejsi od Słowaków, mają mniej dystansu do siebie, co wcale nie musi być czymś niekorzystnym. Dla mnie na pewno nie jest.
Wiele lat spędziłeś we Francji, między innymi w Bretonii. W mieście Quimper, gdzie grałeś, jest imponująca katedra z XIII wieku. W Wałbrzychu z kolei możemy pochwalić się Zamkiem Książ. Który z tych zabytków zrobił na tobie większe wrażenie? Liczę na szczerą odpowiedź!
Katedra znajduje się w samym centrum Quimper, górując nad pobliskimi budynkami. Widziałem ją z okna, nie musiałem planować specjalnej przejażdżki, by ją podziwiać. Książ jest ogromny i piękny, ale położony pomiędzy górami, znajduje się pod miastem. Nie widzisz go na co dzień. To jest ta różnica. Oba zabytki robią wielkie wrażenie, nie jestem w stanie wskazać ulubionego. Byłem w Książu kilka razy, jestem świadomy jego historii, zwłaszcza tej związanej z Nazistami i II Wojną Światową.
Co sprawiło ci największe trudności po przenosinach do Polski?
Od strony koszykarskiej, polska liga jest agresywna, fizyczna, nie brakuje w niej kontaktu. Gdy trafiłem do ekstraklasowego Turowa Zgorzelec, musiałem wzmocnić swoje ciało. By nabrać masy, często chodziłem na siłownię. W klubie i w mieście mieli poważne podejście do wyników, każdy mecz się liczył, każde posiadanie piłki. Gdy przegrywaliśmy, dało się to mocno odczuć. Członkowie zarządu, działacze potrafili wejść w przerwie do szatni i rzucić kilka mocniejszych słów. W innych krajach tego nie odczułem.
A wrażenia z Polski od strony kulturowej?
Moje pierwsze wrażenie nie było najlepsze. Ludzie wydawali się niemili. Dam ci przykład. Czekałem w supermarkecie przy kasie i nagle ktoś wślizgnął się bez słowa w kolejkę, bo stałem w dużym odstępie od osoby przede mną. Zszokowało mnie to, chciałem wtedy wybuchnąć i zwrócić tej osobie uwagę, ale pomyślałem, że i tak mnie nie zrozumie (śmiech). Moje zdziwienie wynikało z tego, że w Ameryce ludzie lubią trzymać do siebie dystans w sklepowych kolejkach. On jest spory, ale wszyscy są tego świadomi, nikt nie wpycha się tylko dlatego, że jest na to przestrzeń.
Z czasem jednak bardzo polubiłem polską kulturę, choć musiałem się jej nauczyć. W Stanach świętowanie wygląda nieco inaczej. Ludzie przychodzą i wychodzą, rodziny i znajomi często się odwiedzają. Dla Amerykanów niezwykle istotna jest wolność słowa. To, że mogą powiedzieć ci wszystko o czym myślą, prosto w twarz. Każdy ma swoją opinię, co prowadzi często do niepotrzebnych sprzeczek w błahych tematach. W Polsce z kolei ludzie są bardziej ostrożni w głośnym wyrażaniu opinii o drugiej osobie, co mi osobiście bardzo się podoba. Do tego na polskich przyjęciach naprawdę długo siedzi się przy stole, prowadząc przy tym rozmowy. To było dla mnie coś nowego, ale polubiłem tę formę spędzania czasu.
USA to bardzo zróżnicowany kulturowo kraj. Ludzie z południa, w tym z mojego Tennessee, są bardziej otwarci od mieszkańców północy. Gdy dorastałem, wielu ludzi się do siebie uśmiechało, zaczepiało, by powiedzieć „Dzień Dobry”, zapytać jak się masz, jak się czujesz. Czasy się jednak zmieniły, dziś tej uprzejmości jest mniej. Kiedyś, gdy przepuściłeś kobietę w drzwiach, odpowiadała „Dziękuję”. Dziś raczej przejdzie bez słowa. Stany różnią się kulturowo, ale i językowo. Mieszkam na Piaskowej Górze niedaleko Johna Hana. Odwiedzamy się. John pochodzi z Nowego Jorku i z tego powodu jego akcent jest już zupełnie inny, inaczej wymawia niektóre słowa.
Było o kulturze, teraz nieco prywaty. Jak poznałeś swoją polską żonę?
W tamtym czasie pracowała w barze w Zgorzelcu. Chodziłem tam często zjeść posiłek. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Monika mówiła po angielsku, sporo więc rozmawialiśmy. W pewnym momencie pomiędzy nami zaiskrzyło.
Od kilku lat masz polską żonę, ale twój proces naturalizacyjny przeciąga się. Dlaczego twoje ubieganie się o polskie obywatelstwo trwa tak długo?
Pomijając kontrakt w Turowie, regularnie wracałem do Polski latem, ale nie mieszkałem tu na stałe. Grałem wtedy przez kilka sezonów we Francji. W Polsce mieszkam na stałe dopiero od półtora roku. Jeżeli przebywałbym tutaj na stałe od, powiedzmy, siedmiu lat, posiadałbym już polski paszport. Procedurę ubiegania się o obywatelstwo rozpocząłem już w latach 2016-2017, ale zaraz potem wyjechałem z kraju. Cały proces musiałem rozpocząć na nowo, gdy już zapuściłem tutaj korzenie. Prace idą jednak dobrze, działacze Górnika, ale i Turowa bardzo mi pomagają w zebraniu całej dokumentacji.
Gdy grałem w Quimper, noworoczne przerwy w rozgrywkach spędzałem w waszym kraju. Na wakacje jeździłem do Francji, Włoch i Hiszpanii, ale preferuję Polskę. Bardzo lubię tutejsze ośrodki wypoczynkowe, bo są nie tylko tańsze od zachodnich, ale jest też więcej udogodnień dla całej rodziny. Przepadam za Termami Bania w Białce Tatrzańskiej. Byłem tam kilkukrotnie. Bardzo lubię też Holiday Park & Resort w Niechorzu. Nad Bałtykiem miło również wspominam Ustronie Morskie.
W poprzednim sezonie rozegrałeś tylko jeden mecz w barwach Turowa Zgorzelec, po czym twoja licencja została zawieszona przez FIBA (w związku z niewypłacalnością w stosunku do graczy zagranicznych poprzedniego tworu organizacyjnego klubu ze Zgorzelca –przyp. red.). Jak przyjąłeś tę decyzję?
Oczywiście byłem rozczarowany. To był także cios dla drużyny, która walczyła o utrzymanie i postawiła na mnie. Nawet po zawieszeniu ciągle liczyliśmy, że nasze odwołanie przyniesie rezultat. Swoją apelację oparliśmy na argumencie, że przecież początkowo byłem dopuszczony do gry. Zostałem zawieszony w styczniu 2023, w lutym jeszcze wierzyliśmy na pozytywne rozpatrzenie. W tym okresie wciąż trenowałem z zespołem, ponieważ liczyłem na powrót na boisko, ale też budowałem formę pod letni sezon w koszykówce 3x3. Jestem przekonany, że mogłem pomóc Turowowi w walce o utrzymanie.
Jak to się stało, że reaktywowałeś swoją karierę?
Do Turowa wróciłem w sierpniu ubiegłego roku, w roli nieformalnego asystenta trenera. Na treningach stawiałem krzesła, pokazywałem młodszym kolegom z drużyny jak stawiać zasłony, grać akcje pick & roll, oddawać rzuty. Przed zajęciami z zespołem przychodziłem na halę trochę pobiegać i porzucać. Trenerzy i działacze dostrzegli moje zaangażowanie i jakoś w grudniu stwierdzili, że wyglądam dobrze na boisku, że mógłbym w tej pierwszej lidze jeszcze się przydać, ale w roli zawodnika. Na początku tylko się uśmiechnąłem, mówiłem, że jestem za stary, że moje ciało już nie da rady poddać się reżimowi treningowemu. Uważałem, że sport w wersji rekreacyjnej mi wystarczy. Przyzwyczaiłem się już do tego, że wracam do domu, oglądam telewizję i piję przed ekranem piwo. Miałem już dość diety zawodowego sportowca, w której funkcjonowałem przez ostatnie czternaście lat. Tę propozycję powrotu do gry traktowałem więc jako żart.
Tymczasem następnego dnia, gdy przyszedłem na trening, prezes podsunął mi kontrakt. „Czyli oni jednak nie żartowali!” – pomyślałem sobie. Powiedziałem im, by wstrzymali się z kontraktem, bo nie wiedziałem, czy moje ciało wytrzyma ponowne obciążenia. Dałem sobie dwa tygodnie treningu z zespołem w roli zawodnika. Szybko złapałem wspólny język z „Profesorem” (Krzysztof Jakóbczyk – przyp. red.), który powiedział, że wyglądam na zajęciach bardzo dobrze. Przemyślałem z żoną temat powrotu na boisko, po czym podpisałem umowę.
Na parkiet już na pewno miałeś wrócić w Wałbrzychu. Twoje początki w Górniku rozpoczęły się jednak od poważnego zatrucia pokarmowego.
Nie choruję często, opuściłem w karierze niewiele meczów. Zatrułem się w tym samym dniu, co mój syn. Gdy do tego doszło, bardziej martwiłem się o jego zdrowie. To był trudny poranek, ale ruszyłem na trening do Wałbrzycha, na swoje PIERWSZE zajęcia z nową drużyną. Bardzo się martwiłem o syna, bo widziałem w jakim stanie muszę go zostawić. Syn trafił szybko do szpitala, gdzie zrobili mu badania krwi i po dwóch dniach wykryli Salmonellę. Ja przez te dwa dni byłem w mieszkaniu w Wałbrzychu, czułem się fatalnie. Bardzo mi wtedy pomógł trener Rafał Glapiński, który mnie odwiedzał, przynosił jedzenie, choć nikt tak naprawdę tej pomocy od niego nie oczekiwał, tym bardziej, że to bardzo zajęty człowiek, bo oprócz pracy z drużyną jest zatrudniony w Aqua Zdroju. Nie znałem go wcześniej, a pomimo tego okazał mi dużo życzliwości, za co jestem mu dozgonnie wdzięczny. Ostatecznie trafiłem do wałbrzyskiego szpitala, gdzie otrzymałem bardzo dobrą opiekę. Jadłem tam zupę mleczną, którą bardzo polubiłem.
Przez Salmonellę straciłem osiem kilogramów. To zatrucie zepsuło mój początek sezonu, choć na pierwszy trening mocno się przygotowywałem. Trenowałem ciężko całe lato, chodziłem na siłownię, dużo biegałem. Trenerzy Górnika wykazali się dużą cierpliwością, dając mi czas na powrót do zdrowia. W klubie pracujemy z szerokim gronem specjalistów: jest dietetyk, świetny fizjoterapeuta, trener przygotowania motorycznego. Wszyscy bardzo mnie wspierali. Tak rozbudowany sztab w Wałbrzychu mnie zaskoczył, bo niewiele klubów może sobie na to pozwolić.
Jak wygląda wasz trening w Górniku?
Zależy od terminarza. Jeżeli gramy mecze tylko w weekendy, na przykład w soboty, to niedziele mamy zazwyczaj wolne. Może być też tak, że w niedzielę trzeba przyjść na rozciąganie lub godzinną sesję rzutową. W poniedziałek zazwyczaj są dwa treningi (jeden często jest na siłowni). Wielu trenerów preferuje także dwie sesje treningowe we wtorek i jedną w środę. Amerykanie, po przyjeździe do Europy, są mocno zdziwieni zaistniałą sytuacją. Dochodzą w takim układzie do wniosku, że płacą im nie za rozgrywanie meczów, a za ciągłe treningi (śmiech). Amerykanie wtedy niedowierzają: „Jak to? Trenujemy aż dziewięć razy w tygodniu!” Skautowanie rywali na wideo przypada w środy lub w czwartki, czasem nawet w dzień meczowy. Jeżeli gramy mecz w środę, to we wtorek zostaje tylko jeden trening, no chyba że czeka nas daleka podróż.
Czasami kibice przychodzą na mecz i widzą, że danemu zawodnikowi brakuje świeżości, że gra słabo, a przecież tydzień wcześniej zdobył 30 punktów. Może to wynikać właśnie z liczby treningów lub z jakichś nieporozumień w szatni. Dużo zależy też od pewności siebie, którą łatwo utracić, gdy na treningach kolejne rzuty nie wpadają do kosza. To nie jest tak, że komuś się po prostu nie chce grać w meczu, to nie z tego wynika słabsza dyspozycja.
Najtrudniejsze treningi miałem w Polsce, w ekstraklasowym Zgorzelcu. Z Turowem występowałem w wymagającej lidze VTB. Graliśmy na przykład mecz z Chimkami, pod Moskwą. Później nocowaliśmy w hotelu, a o piątej rano już jechaliśmy na lotnisko. Lądowaliśmy w Pradze, wsiadaliśmy w autobus, który zawoził nas z powrotem do Zgorzelca, gdzie dojeżdżaliśmy ok. godz. 15. Trener dawał wtedy nam trzy godziny na sen i posiłek, bo o 18 czekał nas już kolejny trening, przed zbliżającym się meczem w polskiej lidze.
Gdy już jesteśmy w temacie trenera... Jak odbierasz współpracę z Andrzejem Adamkiem?
Większość szkoleniowców z którymi przez lata pracowałem ma podobne schematy gry, ale lubię u naszego przywiązywanie wagi do szczegółów. Też chcę w przyszłości być trenerem, uważam, że to ważne. Trener Adamek lubi zatrzymywać treningi, gdy zagrywka jest źle realizowania, by wytłumaczyć, co poszło nie tak. Przedstawia nam cechy charakterystyczne danego rywala, ustawia pod tego przeciwnika konkretną obronę. Myślę, że wypracował sobie szacunek u zawodników, ponieważ sam ich szanuje. Jest wymagający, ale dość spokojny, dużo z nami rozmawia. Gdy sytuacja tego wymaga, potrafi też krzyknąć, w stylu trenera Urlepa. Oczekuje od nas również ciszy, gdy sam coś tłumaczy.
A jak wygląda życie profesjonalnego koszykarza w autokarze?
Zanim odpowiem, chcę dodać, że koszykówka jest ważna, ale najważniejsze dla mnie jest to, że dzięki niej mogłem poznać wielu ciekawych ludzi. W autokarze nie mam swojego ulubionego miejsca. Zresztą nie masz możliwości jego wybrania, no chyba, że wsiadasz pierwszy (śmiech). Zwykle jest tak, że zajęte miejsce na początku sezonu już z tobą zostaje. Jestem osobą wierzącą, w autokarze modlę się, by szczęśliwie dojechać do celu. W drużynie koszykówki, jak w każdej innej pracy, nie zawsze jest różowo, zdarzają się trudniejsze chwile. Nie ma jednak nic gorszego, gdy w zespole brakuje chemii, a czeka cię długa podróż na mecz wyjazdowy. Przecież nie wysiądziesz w trakcie, bo coś ci nie odpowiada. Nagle, dołączając do nowego klubu, trafiasz do grupy nieznajomych, z którą przez najbliższe 10 miesięcy będziesz spędzać mnóstwo czasu, czy ci się to podoba, czy nie. Zdarzały mi się powroty z meczów, gdy wszyscy byli tak wściekli po porażce, że nikt przez całą drogę nie odezwał się ani słowem.
Gdy dołączyłeś do Górnika, wielu kibiców było przekonanych, że 37-letni David Jackson jest już za stary, by pomóc w odnoszeniu zwycięstw. Czujesz, że masz coś do udowodnienia?
Nie czuję, że muszę cokolwiek udowadniać. W wieku 37 lat chcę być najlepszą wersją siebie. Lubię od siebie wymagać, zawsze daję z siebie wszystko, staram się dbać o ciało, o jego regenerację. Czuję, że fani mnie wspierają, że mam dostateczne pokłady siły, że Bóg nade mną czuwa. Wierzę, że mogę coś po sobie w danym miejscu pozostawić, że pracuję codziennie na swoją reputację i spuściznę. W baskecie musisz być silny psychicznie, bo jesteś wiecznie oceniany. Jeżeli nie masz wystarczającej odporności, to koszykówka może cię złamać. Widziałem zawodników, którzy nie wytrzymywali presji. Okrzyki trenera w ich stronę sprawiały, że mieli już dość.
Wsparcie z trybun jest dla ciebie ważne?
Jeżeli czuję doping z trybun, wydobywam z siebie dodatkowe pokłady energii. Kocham kibiców Górnika. Ich żywiołowość, głośny doping, to, że są naszym szóstym zawodnikiem. Przypominają mi trochę fanów Turowa z czasów, gdy walczyliśmy o mistrzostwo Polski, rozgrywając mecze jeszcze w starej, dusznej hali przy ul. Maratońskiej. Zgorzelscy kibice mieli w sobie wiele pasji, ale ci wałbrzyscy są jeszcze bardziej szaleni!
Muszę zauważyć jedną rzecz. Zrównujesz atmosfery na meczach ekipy walczącej o mistrzostwo Polski i tej ledwie pierwszoligowej. To teraz wyobraź sobie, co by się działo, gdyby Górnik grał o wyższe cele.
Wow, to by było coś niesamowitego!
David Jackson (ur. 1986) – rzucający obrońca, 193 cm wzrostu, absolwent uczelni Western Illinois, gdzie przez trzy lata z rzędu był najlepszym punktującym. Mistrz i zdobywca pucharu Słowacji, dwukrotny wicemistrz Polski w barwach Turowa Zgorzelec, grał siedem lat w drugiej lidze francuskiej, występował również we Włoszech i Czarnogórze. Jego starszy syn, Chandler Jackson, gra w koszykówkę na silnej uczelni Florida State.
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj