Durski: Kibice mnie szanują (ROZMOWA)
która wyrosła ze szczeliny w betonie,
Wbrew prawom natury nauczyła się chodzić”.
Mówili, że nie miał szans na utrzymywanie się w przyszłości z koszykówki. Jako schorowany 14-latek biegał bezproduktywnie po parkiecie, zdobywając śr. 1 pkt w w meczu. Świat poważnego basketu był odległy, miał kryć się za betonową ścianą, zbudowaną z wymagań, a oblepioną hasłami: „Wyżej”, „Szybciej”, „Celniej”, „Mądrzej”. W betonowej szczelinie rozkwitła jednak róża, podlewana wolą walki, hartem ducha i zaangażowaniem. „Wszyscy w Wałbrzychu powinni się cieszyć, że taki chłopak, bez szczególnych warunków fizycznych i wielkiego talentu, swoją ciężką pracą i wytrwałością doszedł do miejsca, w którym jest. Bardzo szanuję jego determinację i charakter. Jestem pod dużym wrażeniem jego gry i inteligencji na parkiecie” – to słowa trenera Łukasza Grudniewskiego, podsumowujące rozwój Damiana Durskiego. Były trener Górnika obserwował jego postępy przez trzy lata. To wtedy „Duri” z zawodnika popełniającego juniorskie błędy wskoczył na poziom ligowca. A co działo się wcześniej? Jak na swoją przygodę zapatruje się sam Damian? Spotkaliśmy się w zatopionym w półmroku hotelowym lobby Aqua Zdroju, gdzie koszykarz biało-niebieskich rzucił nieco światła na swoją historię i podzielił się ciekawymi spostrzeżeniami.
Posłuchajcie opowieści o człowieku, który - niczym róża z betonu - niespodziewanie rozkwitł na naszych oczach.
Jeden z najmniejszych i najdrobniejszych. W spodenkach po starszym roczniku, o dwa numery za dużych, sięgających niemal kostek. Na treningach biegowych jeden z najwolniejszych. To opis Damiana Durskiego na początku przygody z Górnikiem. Jak wspominasz tamten okres? Czym wtedy była dla ciebie koszykówka?
Na początku chciałem po prostu wyjść z domu i spędzić aktywniej czas. Był jednak pewien problem. W tamtym okresie zmagałem się z astmą, moje początki nie były łatwe. Krok po kroku dochodziłem do odpowiedniej formy biegowej i fizycznej. Po latach astma zniknęła sama z siebie, nie brałem żadnych leków.
Jaki wpływ na twój rozwój miały godziny spędzone podczas wakacji na boisku szkolnym przy ul. Głównej na Piaskowej Górze?
Jako dziecko, godzinami byłem poza domem. Bardzo dużo czasu spędzałem na tym boisku, przy dawnym Publicznym Gimnazjum nr 6 (obecnie Publiczna Szkoła Podstawowa nr 32 – przyp. red). Mama wołała mnie tylko na obiad i kazała wracać ok. godziny 21. Jeszcze wcześniej rywalizowałem na boisku w Parku Sybiraków, najczęściej ze starszymi. W tamtym okresie grałem między innymi z Jastiną Kosalewicz, późniejszą wieloletnią koszykarką żeńskich klubów pierwszoligowych. Jastina gra w 1 lidze do dziś, jest sześć lat starsza ode mnie.
Na boisku przy ul. Głównej próbowałeś zapakować i złamałeś wtedy rękę. Było to w okresie gry w młodzikach.
Pamiętam to jak dzisiaj! (śmiech) Obniżyliśmy sobie kosze, by wsadzić piłkę z góry. Niefortunnie odbiłem się od obręczy w taki sposób, że upadłem na rękę. Nie obyło się bez gipsu. Dwa dni zbierałem się na odwagę, by zadzwonić do trenera Wojciecha Krzykały i mu o tym powiedzieć. Wiedziałem, że jak się dowie, to wpadnie w szał. Nasz zespół był już po awansie do fazy centralnej mistrzostw Polski.
Bartek Szmidt, z którym grałeś w młodzieżowym Górniku, powiedział mi, że zawsze byłeś tytanem pracy. Że jesteś dowodem na to, że dzięki wytrwałości można z powodzeniem grać w 1 lidze, choć w wieku 14 lat absolutnie nikt nie dawał ci szans na przebicie się. Dlaczego tobie się udało?
Niemal wszystkie wolne chwile spędzałem na boisku. Potrafiłem grać po osiem godzin dziennie, gdy reszta w tym czasie siedziała w domu i grała, ale na komputerze. Jestem takim człowiekiem, który – gdy sobie coś postanowi – to za wszelką cenę do tego celu dąży. Moim celem była gra w pierwszej drużynie.
Twoje przechodzenie do kariery seniorskiej było jednak procesem. Co kosztowało Ciebie najwięcej pracy by wejść na ligowy poziom?
W tamtych czasach było naprawdę trudno przebić się do pierwszego zespołu. Trzeba było mieć też trochę szczęścia. Nie zamierzałem się poddawać, choć pierwszy sezon w lidze spędziłem w całości na końcu ławki rezerwowych (rozgrywki 2013/14 – przyp. red.). Wtedy walczyliśmy o awans do 2 ligi, do koszykówki wrócił Piotrek Niedźwiedzki. Poziom gry w 3 lidze w tamtym okresie był wyższy, w porównaniu z bardzo amatorskimi rozgrywkami dzisiaj. Na treningach podpatrywałem lepszych i bardziej doświadczonych zawodników tj. Rafał Glapiński i Rafał Niesobski.
W rozgrywkach młodzieżowych byliście jak Kopciuszek, który wdarł się na salony. W młodzikach zajęliście czwarte miejsce w Polsce, w juniorach ósme. Z czego wynikała wasza siła?
Byliśmy zespołem walczaków, zostawiających serducho na boisku. Nie mieliśmy za dużo talentu, ale ciężka praca, godziny spędzone na treningach sprawiały, że pokonywaliśmy dużo wyżej notowane drużyny. Pamiętam mecz w turnieju półfinałowym MP U-18 z Treflem Sopot, z 2015 roku. Do przerwy przegrywaliśmy dziewiętnastoma punktami. Potrafiliśmy jednak odwrócić losy spotkania, wygraliśmy dziesięcioma „oczkami”. Trefl to była wtedy młodzieżowa potęga. W składzie znajdowali się bracia Kolenda, aktualni reprezentanci Polski, byli też Damian Szczepanik i Damian Ciesielski, obecnie pierwszoligowi gracze. Nasza drużyna miała tylko jednego wysokiego w postaci Bartka Szmidta, do tego byliśmy lokalną ekipą, która w turnieju finałowym jako jedyna nie ściągała graczy z zewnątrz.
W finałach mistrzostw Polski juniorów w 2015 roku graliście w Radomiu. Mieliście tam spore kłopoty noclegowe.
To prawda. W Radomiu nocowało się zawsze w akademiku przy hali. Wtedy wylądowaliśmy jednak na obrzeżach miasta. To miejsce przypominało motel z lat trzydziestych. W środku znajdowali się mniej więcej nasi rówieśnicy, ale za to z ogromnymi problemami wychowawczymi i psychicznymi. Weszliśmy do swoich pokojów i po pięciu minutach jeden z tych współmieszkańców wpakował nam się do środka razem z drzwiami. To był punkt kulminacyjny. Zgłosiliśmy trenerowi Pawłowi Domoradzkiemu, że czas się ewakuować. Przenieśliśmy się pod miasto, gdzie dzieliliśmy ośrodek z WKK Wrocław, naszym późniejszym rywalem w finałach. Początkowo mieli nocować w tym motelu, ale dotarła do nich informacja, że to nienajlepszy pomysł (śmiech).
Jak wyglądała w tamtym czasie wasza rywalizacja ze Śląskiem Wrocław? Czuć było nienawiść czy ta antypatia jest tylko pomiędzy kibicami?
Bardziej między kibicami, ale dla mnie, chłopaka z Wałbrzycha, rywalizacja ze Śląskiem jest zawsze wyjątkowa. Motywacja jest wtedy podwójna. I to pomimo tego, że znam bardzo wielu chłopaków z WKS-u, mam z nimi świetny kontakt, choćby z Sebastianem Bożenko.
Jeden z twoich kolegów mówił, że w okresie juniorskim potrafiłeś krzyknąć w szatni, mobilizować kolegów do walki. Podobno masz w sobie gen przywódczy. Widzisz siebie w przyszłości w roli kapitana pierwszej drużyny Górnika?
Jeżeli moja przygoda w Górniku będzie trwać, to prędzej czy później będzie to musiało nastąpić. Tak przynajmniej mi się wydaje, oczywiście jedynie w sytuacji, gdy trener i koledzy uznają taką decyzję za sensowną. Kapitanem obecnego zespołu jest Bartek Ratajczak, na pewno nie chciałbym przejmować opaski w czasie, gdy on będzie w drużynie. Gra tutaj znacznie dłużej ode mnie. Co do mojego charakteru - rzeczywiście, zdarza mi się troszkę mocniej zdenerwować. Wszyscy o tym wiedzą, że potrafię na treningach wybuchnąć. W szatni nie za bardzo chcą ze mną wchodzić w dyskusję (śmiech).
Przed laty, podczas wyjazdu na turniej w Lesznie, siedziałeś z tyłu autobusu i śpiewałeś „Na szczycie” GrubSona. Jakiej muzyki lubisz dziś słuchać?
Nawiązujesz do dawnych czasów, ale i w tym sezonie zdarzyło nam się w autokarze puścić ten utwór i śpiewać go na trzy głosy, wraz z Mikołajem Stopierzyńskim i Szymonem Walskim (śmiech). Było to o drugiej w nocy, gdy wszyscy już zasnęli. Jestem takim człowiekiem, który raczej w autokarze nie zasypia. Lubię słuchać hip-hopu, takich wykonawców jak Polska Wersja czy też naszego lokalnego Nullizmatyka. Nie mam jednak problemu także z amerykańskim rapem, który leci w naszej szatni z głośników kolegów z drużyny. Trudno w naszym zespole wskazać jedną duszę towarzystwa. Wielu lubi pogadać, pewnie najbardziej ja i wspomniani wyżej Mikołaj oraz Rataj.
Gdy tylko pojawiasz się w gronie nominowanych w kategorii gracza miesiąca, to momentalnie wygrywasz głosowanie. Z czego to wynika? Czujesz się najbardziej lubianym koszykarzem Górnika?
Może nie najbardziej lubianym, ale czuję, że kibice darzą mnie szacunkiem. Ludzie widzą najlepiej, że zostawiam na parkiecie kawał serca. To ważny aspekt gry dla kibiców. Podchodzę z rozbawieniem do tego głosowania i powtarzam kolegom z drużyny, by nie brali tych wyników jakoś bardzo do siebie. Moja rodzina zawsze je udostępnia, mam też w Wałbrzychu wielu znajomych. Podobny dystans mam do krytycznych komentarzy w internecie po przegranych meczach. Zdążyłem już się do nich przyzwyczaić i się z nimi oswoić, ale nowym chłopakom w drużynie tłumaczę, by też mieli do tych opinii odpowiedni dystans. Rozmawiałem niedawno z Maćkiem Bojanowskim, dawnym koszykarzem Górnika, obecnie graczem Anwilu, który doszedł do wniosku, że tak potężna fala krytycyzmu w internecie po gorszych spotkaniach ma miejsce właściwie tylko we Włocławku i w Wałbrzychu. To mówi też wiele o zainteresowaniu basketem w obu ośrodkach.
Dziś jesteś w stanie utrzymać się z koszykówki, ale nie zawsze tak było.
Uważam, że jestem zaradnym człowiekiem, który potrafi sobie poradzić. Właściwie już od 16 roku życia utrzymywałem się sam. Rodzice pomagali, ale zawsze chciałem był niezależny finansowo. W przeszłości trochę dorabiałem, bo w czasach drugoligowych pieniądze z koszykówki były mniejsze. Kiedyś byłem pomocą na budowie. Nosiłem i wywoziłem gruz. Byłem też dostawcą w sklepie motoryzacyjnym, zbierałem truskawki na Podzamczu, dużo też sprzedawałem ciuchów. Pierwszą moją „pracą” było odwiedzanie lumpeksów, skupowanie fajnych ubrań i sprzedawanie ich z zyskiem w internecie. Teraz podobnym „modelem biznesowym” interesuje się Filip Drzazga, nasz junior, który dopiero wchodzi do składu. Już mnie trochę podpytywał w tym temacie (śmiech).
W ostatnich dwóch sezonach graliście w finale Suzuki 1 Ligi, ale musieliście uznać wyższość rywali. Czego wam zabrakło w tamtych meczach? Mocno przeżyłeś te porażki?
Zawsze jest tak, że gdy przegrywasz w finale, to boli. Tym bardziej drugi rok z rzędu. Nie jestem w stanie powiedzieć, czego nam zabrakło. Pewnie każdego elementu po kawałku, nie ma oczywistej odpowiedzi. To były ciężkie sezony, serie z AGH i Kotwicą zabrały nam mnóstwo sił. Czasami tak bywa. Zdarza się, że drużyny bardziej cieszą się z trzeciego miejsca, niż z drugiego. Dopiero po czasie doszło do nas, że te wicemistrzostwa i tak były wielkim osiągnięciem. Mało zespołów przez trzy lata z rzędu melduje się w ścisłej czołówce ligi. Wyjątkiem był Sokół Łańcut. Mam nadzieję, że w tym sezonie wszystko się odmieni i już w 1 lidze nie będziemy musieli grać. Okazuje się, że najgorsze dla sportowca są miejsca drugie i czwarte.
A skąd ta czwórka na twojej koszulce?
Grałem z „13” i „9”. Gdy ten drugi numer był zajęty, musiałem sobie wybrać inny. Padło na „4”. Nie chciałbym już tego zmieniać. Chcę grać z tym numerem tak długo, jak to tylko będzie możliwe. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że czwórka jest zastrzeżona. Tym bardziej jestem wdzięczny za otrzymanie możliwości pozostania przy niej. Sama akcja docenienia klubowych legend była świetna, cieszę się, że miała miejsce. Mam nadzieję, że będę godnie reprezentował „czwórkę”.
Jakie są twoje ambicje w profesjonalnej karierze koszykarza?
Mam przyziemne ambicje. Chciałbym zagrać w naszej ekstraklasie, ale naprawdę mam na myśli grać regularnie, być istotną postacią w drużynie. Nie mam ambicji w stylu NBA czy Euroligi, choć znam graczy, którzy właśnie te rozgrywki stawiają sobie za indywidualny cel. Najważniejszym celem zespołowym jest z kolei awans do elity z Górnikiem.
Czy obecny skład Górnika jest najmocniejszym od kiedy jesteś w klubie?
Trudno to porównywać. Personalnie być może tak jest. Mamy dziesięciu zawodników, którzy w innych zespołach mogliby grać w pierwszych piątkach. Myślę, że skład jest bardzo dobry, równy. Z drugiej strony liga jest mocniejsza, bardziej wyrównana. Wciąż czuję, że potrzebujemy czegoś, co nas jeszcze bardziej scali jako drużynę.
Od tego sezonu w Suzuki 1 Lidze mamy przepis młodzieżowca oraz obcokrajowca. Jakie jest twoje zdanie na temat tych zmian?
Możliwość zatrudnienia obcokrajowca jest jak najbardziej na plus, bo taki gracz podwyższa poziom ligi oraz jakość treningu. Przyznam się, że obawiałem się tego, kto do nas trafi ze Stanów Zjednoczonych. Często zawodnicy zza Oceanu nie potrafią się odnaleźć w Europie, także pod względem mentalnym. Na szczęście Arinze to inteligentny gość, który wpasował się w zespół. Wyraźnie też mówi po angielsku, co pozwala go zrozumieć (śmiech). Co do młodzieżowca – jeżeli dany zawodnik ma odpowiednie umiejętności, to żaden przepis nie jest mu potrzebny by grać. To wymaganie postawiło wiele klubów pod ścianą. Wartościowych zawodników w odpowiednim roczniku było maksymalnie kilkunastu, by nie powiedzieć kilku. Ten przepis wniósłby więcej, gdyby gracz spędzał na parkiecie np. 20 minut, a nie całe spotkanie. Poza tym, według mnie, zawodnik U-23 to już nie jest perspektywiczny koszykarz.
Foto: Alfred Frater
Czytaj także:
GANGI, FILOZOFOWIE I PIEROGI, CZYLI ARIZONA W WAŁBRZYCHU
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj