Żyrandol w mroku. Nie idźmy drogą Dąbrowy (OPINIA)
Kilka lat temu miałem epizod sędziego stolikowego. W Wałbrzychu odbywał się półfinał mistrzostw Polski U-16. Jednym z uczestników zawodów był MKS Dąbrowa Górnicza. Podczas rozgrzewki przed meczem jeden z graczy MKS-u podszedł do stolika. Uprzejmie zwrócił się do spikera, by ten nie przedstawiał ich jako zespołu z Górnego Śląska. – Jesteśmy z Zagłębia Dąbrowskiego – oznajmił młody adept basketu.
Dla ludzi spoza województwa śląskiego granice nazewnictwa w tamtym regionie są często niezrozumiałe. Takie też były dla nas, wesołej grupy przy stoliku latem 2013 roku. Dla tamtejszych lokalny patriotyzm i zachowanie tożsamości to jednak sprawa bardzo istotna.
Przypomniała mi się ta historia, gdy oglądałem ostatnio w akcji ekstraklasowy MKS Dąbrowa Górnicza. Tam boiskowa świadomość grzeje ławę, a zespół jest ogołocony z tożsamości.
Widziałem MKS na żywo w poprzednim sezonie. We Wrocławiu dostali łomot od Śląska, grając niezwykle bezbarwny basket. Dość powiedzieć, że niedawno wygrał w lidze po raz pierwszy od niemal roku, pokonując po dogrywce rozbity wewnętrznie Anwil Włocławek. Anwil, który mecz gościom oddał w kuriozalnym stylu, bo jeszcze w połowie czwartej kwarty prowadził 79:63.
W kolejnej serii gier Dąbrowa grała w Ostrowie Wielkopolskim. Oczy krwawiły, bo goście podawali w aut, w poprzek boiska, w ręce rywali, mieli problem z wyprowadzeniem piłki, a ich podstawowy rozgrywający bał się rzucać z czystej pozycji, często odgrywając do gorzej ustawionego kolegi. Pomimo aż 25 strat w meczu, MKS mógł jednak z BM Slam Stalą wygrać, co kiepsko świadczy o gospodarzach. Indywidualne popisy Amerykanina na obwodzie i nieprawdopodobny atletyzm jego rodaka pod koszem trzymały zespół z Zagłębia przy życiu. Do czasu, bo przegrali 70:83. Gościom nie pomógł także eksperymentalny trener. Zespół prowadzi 38-letni Włoch, który wcześniej samodzielnie pracował w rodzimej drugiej lidze, a CV podrasował klubami euroligowymi, ale jedynie w roli asystenta lub asystenta asystenta. Sezon wcześniej za sterami znajdował się za to Michał Dukowicz, który nawet dla interesujących się basketem nad Wisłą był postacią mocno anonimową.
W ostatnich dwóch latach MKS wygrał w lidze 5 z 31 meczów.
Nie jestem zdziwiony.
Dlaczego o tym wspominam? Bo mam obawy, że Górnik mógłby stać się drugą Dąbrową po ewentualnym awansie do elity. Wielu jest przecież przekonanych, że gdyby nie pandemia koronawirusa, wygralibyśmy ligę i przygotowywali się do występów w Energa Basket Lidze. Dziś pandemia opróżnia kieszenie i stawia pod ścianą, ale jeszcze w styczniu 2020 roku wałbrzyski klub otrzymał deklaracje wsparcia finansowego od kolejnych firm, które pozwalałyby znaleźć się poziom wyżej. Nie oszukujmy się jednak, budżet byłby i tak jednym z niższych na salonach. Pewnie podobny do tego, jakim dysponują w Zagłębiu Dąbrowskim. To właśnie te ograniczenia sprawiają, że trzeba, niczym w kasynie, rzucić od czasu do czasu kośćmi. Zdać się na ślepy los, sprowadzać niesprawdzonych koszykarzy po przejściach, trenerów na dorobku, nieogranych Polaków, którzy będą stać w rogu boiska, albo bezproduktywnie biegać od kosza do kosza, stawiając ruchome zasłony, nawet nie patrząc w stronę obręczy. Albo takich, którzy będą linijką w protokole meczowym, podnoszącymi się z ławki jedynie podczas przerw na żądanie. To wszystko dzieje się już teraz, w Dąbrowie.
MKS Dąbrowa Górnicza jest przestrogą dla tych śmiałków, którzy marzą znaleźć się pod zdobionym żyrandolem, ale poruszają się w przechodzonych butach, założyli wyświechtany garnitur i poplamioną koszulę. Żaden kibic nie chciałby oglądać swoich ulubieńców w elicie na siłę, czekając niemal rok na jakieś zwycięstwo. Mało kto chciałby w klubie obserwować montaż drzwi obrotowych, w których raz po raz Amerykanin zaraz po studiach, przechodzący kulturowy szok w Europie, zastępowałby Amerykanina z przebiegiem, z drugiej ligi greckiej lub ligi rumuńskiej, którego później luzuje z kolei Litwin lub Chorwat, sześć lat temu uznawany za spory talent. I tak w kółko, aż do wyczerpania zasobów lub zamknięcia okienka transferowego. Do tego presja wyniku ze strony sponsorów i władz miasta, którzy ustawiliby pod halą karuzelę, zrzucając kolejnych trenerów po szybszym obrocie spraw.
Boję się, że Górnik także musiałby rzucać kośćmi. Sprowadzać Galów Anonimów basketu, mocno zaciskając kciuki by ci „odpalili”. Bo jak nie „odpalą”, to przegramy, zerwiemy kontrakt i poszukamy kolejnego Pana Zagadkę. W MKS-ie największy ból głowy miała jakiś czas temu księgowa, gdy w prognozie budżetowej wyskakiwały jej ujemne wartości. Efekt? Dwa lata temu „Przegląd Sportowy” pisał o tym klubie w kontekście kilkumiesięcznych zaległości finansowych w stosunku do graczy. Już to w Wałbrzychu przerabialiśmy podczas ostatniej przygody w ekstraklasie. W Górniku na pewno są teraz ostrożniejsi, bo wiedzą, że na salonach, zamiast świetlistego żyrandola, mógłby czekać na nich jedynie mrok.
Oczywiście, że chcę podziwiać wałbrzyszan w elicie. Jak my wszyscy. Ale nie za wszelką cenę. Nie na wariackich papierach. Nie chcę oglądać drużyny przypadkowych stranieri, którzy pewnie nawet nie wypakowują walizek, bo za miesiąc będą grać już gdzie indziej. Nie chcę tych drzwi obrotowych, karuzeli, roszczeń, spraw sądowych i artykułów o ugodach z wierzycielami. No i nie chcę osiwieć czekając na zwycięstwo mojego klubu w lidze.
Wylejmy solidne fundamenty, budujmy z głową, nie żyjmy ponad stan. Nie idźmy drogą Dąbrowy.
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj