Stara Kopalnia: wałbrzyski fotograf i tanzański koszmar (FOTO)
Odrąbali i uciekli
Wystawa ma u nas swoją krajową premierę, wcześniej autor przedstawił ją tylko raz na pokazie zamkniętym. Najpierw był film dokumentalny znanej podróżniczki, Martyny Wojciechowskiej, której pochodzący z Wałbrzycha fotograf towarzyszył w ponad dwutygodniowej podróży, a po pół roku oboje powrócili do Tanzanii jeszcze na 5 dni.
- Martyna zaangażowała się w projekt, kiedy poznała Kabulę i postanowiła jej pomóc. Kiedy dziewczyna miała dwanaście lat, do jej domu wtargnęli uzbrojeni bandyci, prawdopodobnie nasłani przez ojca, który zniknął kilka dni wcześniej. Wywlekli ją do jednego z pomieszczeń i tam siekierą odrąbali jej prawe ramię, po czym z nim uciekli. Kabulę zdołała uratować jej matka, ale psychicznie nie potrafiła się już ona podnieść, odwróciła się tyłem do świata. Martyna zorganizowała zbiórkę na największe marzenie Kabuli, która chce zostać prawnikiem i bronić praw albinosów w Tanzanii, oskarżać tych, którzy robią „lekarstwa” z ich ciał – relacjonował fotograf.
Zbiórką zajęli się polscy zakonnicy mający placówkę w Tanzanii i starczyło nawet dla okulary dla wszystkich dzieci mieszkających w ośrodku dla albinosów. Kabula, która musiała się nauczyć pisać lewą ręką, uczy się w szkole Montessori i jest najzdolniejsza w swoim roczniku. – Po drugiej stronie sali wiszą zdjęcia Masalu. Masalu między 12 a 14 rokiem życia wielokrotnie padła ofiarą gwałtu, ponieważ inny lokalny przesąd mówi, że mężczyzna, który miał stosunek z albinoską wyleczy się z HIV i chorób wenerycznych, i będzie miał dozgonną potencję. Dziewczynka była głuchoniema i zainteresowano się nią dopiero, kiedy w wieku 14 lat zaszła w ciążę. Dostaliśmy od niej kartkę z błaganiem o ratunek – mówił Marek Arcimowicz.
Najwięcej napadów jest przed wyborami
Fotografem najbardziej wstrząsnęła historia „Bociana”, bo jego syn jest w tym samym wieku. Takie przezwisko nadał chłopcu, który zazwyczaj stał na środku placu kołysząc się na wychudzonych nogach i klepiąc się po ramionach. Naprawdę miał na imię Johann. Kiedy się urodził, jego rodzice byli przerażeni i po 2 tygodniach ukryli go w komórce, gdzie odtąd wegetował między kozami i świniami na przestrzeni 3 na 2 metry. - Znaleziono go i uwolniono, jak miał 8 lat. Nie nauczył się już mówić. Był miejscowym popychadłem, ale w jego oczach było widać, że jest wypełniony dobrem i nie przejawiał żadnych ludzkich ułomności – pychy, chęci do rywalizacji czy złości.
W całej Tanzanii albinosów jest o wiele więcej niż proporcjonalnie w krajach europejskich – między 15 000 a 17 000. Jest to spowodowane tym, że albinosi nie ufają innym ludziom i nie chcą się łączyć z nimi w pary, bo narzeczony czy narzeczona może być zwiadowcą szukającym okazji do napadu. A kiedy albinos ma dziecko z kimś, kto nie jest albinosem, szansa, że odziedziczy ono tę mutację genu, wynosi 25%. W przypadku, gdy oboje rodzice mają wrodzone białactwo, jest to 100%. Jednak nawet jeśli nie zostaną przerobieni na medykamenty, grozi im śmierć z powodu czerniaka. Bardzo niewielu z nich dożywa 30-tego roku życia.
- Najcenniejsze części ciała albinosa to genitalia, kończyny, głowa i serce. W trakcie napadu, a do takich dochodzi mniej więcej raz na tydzień, te części są odcinane i zabierane, resztę ciała się porzuca, bo za ciężka do niesienia. Najwięcej napadów jest przed wyborami, bo politycy wierzą, że eliksir z ciała albinosa zapewni im wygraną. A rybacy kupują ten eliksir, kiedy połowy są kiepskie – mówił fotograf.
Zawsze można pomóc
Fotograf spotkał setki albinosów, 15-20 osób poznał bliżej, głównie dzieci. Żyją one pod nadzorem żandarmów za betonowym trzymetrowym murem zwieńczonym drutem kolczastym, niczym w obozie koncentracyjnym, jednak ten mur ich nie więzi, lecz zapewnia im w miarę normalną egzystencję. Napadów na ośrodek jak dotąd nie było. Los tych dzieci zaczyna być dramatyczny, kiedy po osiągnięciu pełnoletności muszą wyjść na zewnątrz i tam żyć. Największe szanse przetrwania mają w miastach – na wsi prawie żadnych. Rząd widzi problem albinosów, ale na ogół przeznacza na ich wsparcie ponad 15 000 dolarów rocznie, a to daje mniej więcej dolara na osobę.
- Przez pierwsze 3 tygodnie po powrocie tylko gapiłem się w ścianę, jakbym z wojny wrócił – podsumował Marek Arcimowicz, zapowiadając, że mimo tego chce do Tanzanii powracać co roku, póki Kabula nie zostanie prawniczką i nie spełni się jej marzenie walki o osoby takie, jak ona. Fotograf zamierza też wydać album z wyprawy, a zyski przeznaczyć na fundację „Między niebem a ziemią”, prowadzącą ośrodek. Kiedy będzie gotowa, zacznie ją sprzedawać po około 20 zł za sztukę, planuje 1000 egzemplarzy, chce też promować inne formy zbiórki. Na stronach fundacji można się dowiedzieć, jak pomóc.
Wałbrzych też prawdopodobnie znajdzie się na fotograficznej mapie Marka Arcimowicza. – Spędziłem pierwszy okres życia 1200 metrów w linii prostej od tego miejsca. W tej kopalni, dawniej „Thorez”, mój dziadek codziennie zjeżdżał pod ziemię. Ojciec pracował w różnych kopalniach, a ja codziennie przejeżdżałem obok kopalni w drodze do II LO. A z czym mi się Wałbrzych kojarzy? Pamiętam, że jako dziecko wykradałem trochę kiełbasy i chleba, wychodziłem z sankami na hałdy czy na Chełmiec i byłem tam polarnikiem. Potem w lesie zbudowałem sobie ziemiankę, którą ciągle ktoś mi niszczył, a ja odbudowywałem ją na nowo. Potrzebuję większego dystansu, żeby fotografować Wałbrzych, bo dotąd nie potrafiłem tego robić. Ale taki jest mój zamiar – zapowiada ambasador naszego miasta. Na razie wyjeżdża do Pakistanu.
Tekst i foto: Magdalena Sakowska
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj