Wyprawy pełne wprawy. Paweł Spyt podbija świat
W młodości trenował pan boks. To stąd te zacięcie i charakter do pokonywania kolejnych maratonów?
Ze sportem jestem związany już od dzieciństwa. Kilkanaście lat jeździłem rowerem, później był wspomniany boks ,następnie zabrałem się za długie dystanse w bieganiu oraz siłownię. Zacięty charakter miałem zawsze, nigdy nie odpuszczałem. Jeżeli już się za coś zabrałem, to do końca.
Odwiedził pan 83 państwa, w tym Wenezuelę. Ten kraj przechodzi od kilku lat zapaść gospodarczą, hiperinflację, banknoty błyskawicznie tracą na wartości, a kolejki do bankomatów nie mają końca. Co pana tam najbardziej zszokowało?
W Wenezueli przypomniało mi się moje wczesne dzieciństwo. Taki obraz, jaki pamiętam jeszcze z komunistycznej Polski. W Wenezueli sklepy są niemal puste, brak w nich produktów, co chwila byłem ostrzegany przez miejscowych bym schował telefon, bo mogą podjechać na motorze złodzieje z bronią w ręku. W każdym oknie są kraty, nawet w budynkach dziesięciopiętrowych. Wynagrodzenie miesięczne Wenezuelczyka to... 10 zł. Gdy wymieniłem 600 euro na miejscowa walutę, to przynieśli mi je cinkciarze w reklamówce - tyle było tych banknotów. Nic złego mi się nie stało i nawet bardzo mi się tam podobało, ale trzeba pamiętać, że Caracas to jedna z najniebezpieczniejszych stolic świata.
Biegał Pan także w Kinszasie, stolicy Demokratycznej Republiki Konga, jednym z najbiedniejszych państw świata. Na pokład zabrał pan 225 piłek i 300 maskotek dla lokalnych dzieciaków. Zabrakło właściwie miejsca na własny bagaż. Jaka była reakcja miejscowych na te upominki?
Dzieciaki są zawsze szczęśliwe, szczególnie gdy dostają piłkę. Radość jest ogromna, zdarzały się takie przypadki ,że klękały przede mną, z rękami złożonymi do modlitwy i dziękowały wniebogłosy. Wiadomo, świata nie zbawię, ale chociaż do kilku dzieciaków uśmiechnie się szczęście. W dzieciństwie żebrałem od Niemców słodycze. Było to pod hotelem Sudety w Wałbrzychu, dlatego jest mi dziś tych biednych dzieciaków ze slumsów szkoda. Stąd ta chęć pomocy.
Podczas wypraw zawsze towarzyszy panu polska flaga z napisem „Wałbrzych” i herb ukochanego Górnika na koszulce. Skąd takie przywiązanie do rodzinnych stron?
Miłość do Górnika przekazał mi ojciec, zabierał mnie na każdy mecz w latach 80, gdy Górnik miał swoje najpiękniejsze złote lata. Byłem na niemal każdym meczu. Kolejne lata jeździliśmy już na wyjazdy swoją młodzieżową ekipą. Na meczach jestem nadal mocno aktywny, ta miłość trwa po dziś dzień i nigdy nie ustanie. Wałbrzych to moje miasto, tu się urodziłem i mocno jestem z nim związany. Moje serce bije w Wałbrzychu, najmocniej na Starym Zdroju.
Wozi pan ze sobą po świecie także naklejki, symbolizujące Wałbrzych i pana profil w portalu społecznościowym „W biegu przez świat” . Jakie było najbardziej nietypowe miejsce, gdzie pan taką wałbrzyską naklejkę zostawił?
Ma to charakter humorystyczny. Przyklejam je w różnych ciekawych miejscach, ale najdziwniejsze z nich to kask motocyklisty, biurko za którym siedział śpiący żołnierz z karabinem, czy… kangur w Australii - ale bez obaw, naklejkę szybko z niego zdjąłem.
Wszystkie 42 miasta, gdzie biegał pan maratony ma pan wytatuowane na ciele. Pierwszy był w Poznaniu, ostatni na Antarktydzie. A który najbardziej zapadł w pamięć i dlaczego?
Każdy maraton był szczególny i miał w sobie coś niezwykłego, jedynego w swoim rodzaju .Różne strefy klimatyczne, tropikalny klimat w dalekiej Azji, upały Afryki, deszcz w Irlandii, no i oczywiście mróz Antarktydy. Ciężko mi wskazać jednego faworyta, każdy był jedyny w swoim rodzaju.
Pracuje pan na co dzień jako spawacz. Czy pokonywanie kolejnych maratonów to rodzaj odskoczni od codzienności czy też potrzeba adrenaliny?
Nienawidzę nudy, dlatego zawsze muszę coś robić, muszę czymś żyć. Opłacam sobie maraton i bilet lotniczy z wyprzedzeniem i mam już cel, wiem że muszę zrobić trening, bo lecę na zawody i nie mogę zawieść. Żyję od maratonu do maratonu, jestem bardzo szczęśliwy, ponieważ po skończonych zawodach przygotowuję się już do następnych.
Ma pan żonę i dwóch synów, 2-letniego Dawida i 9-letniego Oliwera. Biegał pan maratony na całym świecie przez ostatnie siedem lat. Jak znosił pan rozłąkę z rodziną?
W tygodniu i tak jestem nieobecny, bo pracuję w Niemczech. Przyzwyczailiśmy się już do tego wszyscy, że pięć dni jestem poza domem. Gdy lecę na maraton, nie ma mnie po prostu dłużej. Żona zawsze była dla mnie wsparciem, ponieważ podoba jej się bardzo to, że mąż ma pasję. Z tego powodu nie było u nas w domu problemów.
W 2022 roku ma ukazać się książka o pana wyprawach. Na jakie historie możemy w niej liczyć?
Na pewno wspomnę o całej tej drodze prostego chłopaka z Wałbrzycha w świat. W tej książce jest wiele wskazówek jak w prosty sposób organizować sobie pieniądze na to, co się naprawdę kocha, jak zjechać z kosztami do minimum, bo rzadko wybierałem hotel, a głównie spałem na ulicy, na dachach, w jakichś zakamuflowanych miejscach. Będą też elementy survivalu, o tym, jak sobie radzić w trudnych sytuacjach.
Kiedyś pan powiedział, że zsumowany koszt wszystkich wyjazdów i startów w ciągu siedmiu lat to ok. 250 tys. złotych. Mogła być inwestycja w dom, poszło jednak w realizację marzeń. Nie żałuje pan?
Oczywiście, że nie. Było naprawdę warto, mam coś, co mogę zabrać do grobu - to duma. Jestem pod względem tych maratonów w elicie Polski (Spyt zdobył Koronę Maratanów Ziemi jako 20 Polak w historii – przyp. red.). Ja nigdy nie chciałem „mieć”, zawsze wolałem „być”. To, co przeżyłem to jest już moje, widziałem kawał świata. Wiem, jaki jest, znam go doskonale. Było naprawdę warto. Wydałbym kolejne 250 tys. aby go nadal odkrywać!
Foto: użyczone
Artykuł ukazał się na łamach tygodnika "WieszCo" - pełny numer tygodnika do pobrania w formacie PDF na stronie www.wieszco.pl.
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj