
| Źródło: Wiesz Co
Wałbrzych: jak to jest być żoną mistrza? Opowiada Małgorzata Grędzińska

Życie ze słynnym sportowcem podobno nie jest usłane różami. Jak było w Pani przypadku?
- Ciężko.
Czyli…
- Gdy zostaliśmy małżeństwem, byliśmy bardzo młodzi, mieliśmy po 22 lata, więc proszę sobie wyobrazić, jacy gówniarze powiedzieli sobie „tak”. Zresztą ślub wzięliśmy w 1967 roku między dwoma obozami sportowymi, bo Staszek nigdy nie miał na to czasu. Wszystkie sprawy musiałam załatwiać ja – w urzędzie stanu cywilnego, czy u księdza, wszędzie chodziłam sama, bo Staszka nigdy w domu nie było.
To jak go Pani usidliła?
- To nie ja, on sam chciał (śmiech).
No dobrze, a może po prostu było wam łatwiej, ponieważ oboje byliście sportowcami?
- Pewnie, że było łatwiej, bo oboje tolerowaliśmy się, ale mieliśmy też swoje zajęcia. Nie było tak, że sport wypełniał całe nasze życie. Ja pracowałam w szkole, prowadziłam kółko turystyczne, chodziłam na wycieczki, a Staszek mi w tym nie przeszkadzał. Robił swoje, jeździł na zgrupowania kadry, wyjeżdżał na mistrzostwa Europy, czy igrzyska olimpijskie.
I tak zwyczajnie Pani o tym opowiada?
- A jak mam opowiadać? Dla mnie to było coś normalnego.
Jak się poznaliście?
- Na stadionie na Nowym Mieście. Przyszedł taki gówniarz w 1961 roku i kręcił się między nami. Ja już byłam w klubie od 2 lat, zaczęliśmy więc całą grupą trenować, robiliśmy wspólne przebieżki.
Od razu zaiskrzyło?
- E, tam. Tak miało być, że zostaliśmy małżeństwem i tyle. Zawsze myślałam, że mój partner będzie starszy, a mężem okazał się rówieśnik (śmiech).
Gdzie poszliście na pierwszą randkę?
- Nie chodziliśmy na randki.
?
- Było tak, że wracaliśmy z treningów wspólnie z innymi i razem szliśmy na kawę oraz ciastko. O, choćby do kawiarni Polonia, która mieściła się w budynku, gdzie do niedawna był ZUS przy Pl. Grunwaldzkim. To było w czasach gdy ja chodziłam do 5-letniego Liceum Pedagogicznego, a Staszek do Technikum Górniczego. Nawiasem mówiąc oboje w tym samym roku zdawaliśmy maturę. Gdy byliśmy starsi zaglądaliśmy też do restauracji Grunwald, znajdującej się wówczas w tym samym budynku. Można powiedzieć, że chodziliśmy na pięterko na kawę, na parter na obiad i wreszcie do grobu.
Do grobu?
- Tak nazywało się miejsce w piwnicach tego budynku, gdzie odbywały się najlepsze zabawy. Był bar, muzyka, można było spędzić tam czas do 6:00 nad ranem. My tak długo nie zostawaliśmy.
Stanisław Grędziński wyjeżdżał na zgrupowania i zawody, a Pani zostawała w domu z dziećmi. Denerwowało to Panią?
- Nie „trzęsło” mną z tego powodu, jeśli o to Pan pyta. W tygodniu synów zaprowadzałam do żłobka i przedszkola, a sama jechałam do pracy, później wracaliśmy wspólnie do domu. Jedliśmy obiad. Prowadziliśmy normalne życie. Po urodzeniu starszego z chłopców w 1968 roku nie wróciłam do sportu, dopiero po przyjściu na świat młodszego syna 3 lata później spróbowałam wtedy jeszcze swoich sił na bieżni. Nie było jednak szans na powrót do wysokiej dyspozycji. Jeździłam tylko na spartakiady i tak przez kolejne 2 lata. Później musiałam całkowicie zrezygnować z biegania i razem z mężem zajęliśmy się sędziowaniem, a Staszek dodatkowo trenowaniem młodych zawodników.
To wtedy Pani mąż zgubił syna?
- To dopiero historia. Krótko po otwarciu hali lekkoatletycznej, zrobiono w niej wystawę psów. Staszek zabrał młodszego syna Tomka i razem pojechali na Nowe Miasto. Jakie było moje zdziwienie, gdy po kilku godzinach od ich wyjścia, w progu mieszkania stanął mój 5-letni syn bez... ojca. Okazało się, że sam opuścił halę i pieszo przyszedł na Piaskową Górę do domu. Gdy go zobaczyłam, od razu pobiegłam do sąsiadki – bo my nie mieliśmy jeszcze telefonu – i zadzwoniłam do kawiarni w hali, prosząc, żeby przekazano Staszkowi, że syn szczęśliwie odnalazł się i jest cały. Usłyszałam tylko, że od kilku godzin cały stadion i hala szukają małego Tomka (śmiech).
To się chyba mężowi dostało…
- Nie, bo wytłumaczył mi to dość logicznie. Staszek kupił synowi pączka i herbatę, a sam poszedł do toalety. A, że Tomkowi wydawało się, że zbyt długo ojciec nie wraca, to ubrał się i przyszedł do domu.
Była Pani zazdrosna o sukcesy męża?
- Nigdy nie miałam takich marzeń, żeby być mistrzynią Europy lub pojechać na igrzyska olimpijskie. Byłam sprinterką, a do tego trenowałam skok w dal i startowałam w pięcioboju. Chociaż muszę powiedzieć, że to nie Staszek, a ja zostałam szybciej mistrzynią Polski. Wprawdzie juniorów i w sztafecie 4x100 metrów, ale go wyprzedziłam. Zazdrosna o jego wyniki nigdy nie byłam.
Dlaczego jemu udało się wybić, a Pani nie? To była tylko kwestia talentu?
- My w sztafecie wszystkie byłyśmy podobnego wzrostu – 164 lub 166 cm, więc warunków fizycznych do osiągania wielkich wyników nie miałyśmy. Poza tym, proszę mi wierzyć, choć może to się wydać jakieś dziwne, ale ja biegałam dla przyjemności, nie dla medali i sławy. Później dodatkowo miałam na głowie studia we Wrocławiu, jeszcze później dom i dzieci.
Czy wobec tego kobietom w sporcie było, a w zasadzie nadal jest trudniej niż mężczyznom?
- Zawsze tak było i jest. My musimy przeważnie z czegoś rezygnować na rzecz czegoś innego. Poza tym powtórzę jeszcze raz, ja trenowałam z umiłowania do lekkiej atletyki.
Celowo zaburzyłem nieco chronologię zdarzeń, ale wciąż ciekawi mnie jak Pani trafiła do lekkoatletycznego Górnika?
- Gdy poszłam do Liceum Pedagogicznego, ówcześni klubowi trenerzy, Zygmunt Nowacki i Mieczysław Pawlusiński wraz ze Szkolnym Związkiem Sportowym, organizowali od kilku już lat zawody dla szkół średnich. I ja na takie zawody trafiłam we wrześniu 1959 roku. Zostałam dostrzeżona i tak rozpoczęłam przygodę ze sprintem, a później ze skokiem w dal.
Myślę, że dla młodych ludzi, których dziś trzeba namawiać do uprawiania sportu, brzmi to abstrakcyjnie. Wasze pokolenie było inne?
- Hm, nie wiem czy inne, ale każdy z nas o wiele rzeczy musiał zadbać sam. Mało kto miał podstawiane wszystko pod nos. Na początku treningów ubiór każdy musiał mieć swój. Dopiero jak się dłużej potrenowało w klubie, to wtedy człowiek dostawał wełniany dres szyty w Łodzi. Pamiętam był granatowy z czerwonymi lampasami na rękawach i nogawkach. Dostaliśmy te dresy przed startem w jakichś zawodach ligowych.
W czym biegaliście?
- W czym się dało – głównie w tenisówkach i trampkach. Dopiero później klub nam gwarantował buty z Polsportu. Kolce otrzymywaliśmy po starszych zawodnikach. Gdy dostawaliśmy nowe obuwie, to schodzone przejmowali młodsi koledzy lub koleżanki i tak w kółko. Pamiętam, że zimą biegaliśmy małą i dużą pętelkę. Ze stadionu na Mauzoleum i z powrotem lub pod Andrzejówkę. Śniegu czasami było dosłownie po pas. Trzeba było wtedy jakoś nogi zabezpieczyć. Najpierw zakładaliśmy więc jedną parę skarpet, potem na to worki foliowe, następnie drugą parę skarpetek i dopiero trampki.
Takie szmaciane?
- A jak?! Nigdy nie zdarzyło się, żeby przemokły. Trzeba było tylko pamiętać, że buty muszą być o rozmiar większe. Żeby noga w tych skarpetach weszła (uśmiech).
W zimie nie trenowaliście w hali?
- Do połowy lat 70. tej na Nowym Mieście jeszcze nie było, więc trenowaliśmy w szkolnych salach. Choćby w Liceum Pedagogicznym przy ul. Kombatantów albo w sali Lustrzanki przy Hucie Szkła. Tam nawet płotki biegaliśmy. Pamiętam, że na środku sali stał ring bokserski, który – teraz proszę uważać – na czas zawodów lub treningów był opuszczany i można było bez kłopotów biegać. Potem gdy w sali Lustrzanki wybuchł pożar, postanowiono zbudować halę lekkoatletyczną na Nowym Mieście. Oddano ją do użytku chyba w 1976 roku. Przez bardzo długi czas był to jedyny tego typu obiekt na Dolnym Śląsku.
Z którego byliście dumni?
- Tak można powiedzieć, chociaż mnie to już nie dotyczyło, bo nieco wcześniej przestałam trenować. Ale zawodów na Nowym Mieście trochę sędziowałam. Z tą halą był jednak mały problem. Ciężko biegało się po wirażach, bo hala była długa, ale wąska. Pamiętam, że na 200 lub 400 metrów jednocześnie w jednym kierunku mogło biec 2 zawodników. Większa ilość biegaczy mogła startować tylko wahadłowo. Dobrze, że niedawno wymieniona tam tartan.
Wielka szkoda, że mąż tego nie doczekał?
- Bardzo tego żałuję, bo to przecież Staszek od dawna namawiał prezydenta miasta na wymianę nawierzchni.
Rozmawiał Tomasz Piasecki
Fot. (red)
Czytaj też:
Nowe Miasto: w odnowionej hali I Memoriał Stanisława Grędzińskiego (FOTO)
Wałbrzych: sport naszego miasta i kraju w żałobie,
WAŁBRZYSKA LEKKOATLETYKA: WYBIEGANE ZŁOTA NA WĘGRZECH,
BIAŁY KAMIEŃ: HISTORIA BASENU, STADIONU I HALI (ARCHIWALNE ZDJĘCIA)
Artykuł ukazał się na łamach dwutygodnika "WieszCo" - pełny numer do pobrania w formacie pdf na stronie www.wieszco.pl
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj