
| Źródło: Wiesz Co
Wałbrzych: Paweł Świątek nie tylko o teatrze

Spotykamy się w okresie świątecznym, więc nie możemy zacząć naszej rozmowy inaczej jak pytając, czy Pan obchodzi Boże Narodzenie?
- Tak, chociaż nie jestem osobą głęboko wierzącą. Traktuję święta jako czas spotkań rodzinnych. Dziś dzieci mobilizują nas do tworzenia magicznej atmosfery, dekoracji choinki. Coroczne czary mary. Kiedy patrzę na swoje dzieci cieszące się świętami, rozumiem, dlaczego ten czas jest ważny.
Czy przez takie trzy dni wolnego zdąży Pan zatęsknić za teatrem?
- Nie. Ten krótki czas kojarzy mi się z rzadką możliwością przebywania przez kilka dni w jednym miejscu. Moja praca związana jest w dużej mierze z podróżowaniem, zdarza mi się, że w jednym tygodniu jestem w trzech miastach. Zazwyczaj staram się ułożyć pracę tak, aby nie planować prób w okresie pomiędzy Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Właśnie po to, by móc odpocząć. W tym roku niestety właśnie ten czas spędzałem podczas prób w Krakowie, a w samej końcówce roku w Teatrze Szaniawskiego. Ale nie narzekam.
Skoro mowa o wypoczynku, czy zawód reżysera w ogóle pozwala na to?
- Mam spory wpływ na mój grafik i mimo to znalezienie czasu na odpoczynek wydaje się wyzwaniem. Przypuszczam, że to może być mój osobisty problem. Współczesne narzędzia pracy zdalnej sprawiają, że wyłączenie się jest decyzją a nie obiektywnym faktem. Bycie ciągle online to mniej znana specyfika mojego zawodu.
Czuje się Pan tzw. wziętym reżyserem? Inaczej mówiąc, czy dzwoni telefon?
- To zależy, do czego to porównamy (śmiech). Obecnie mój kalendarz jest wypełniony planami na około dwa lata. Oczywiście w obecnych czasach dynamicznych decyzji finansowych rządu i samorządów, nie czuję się pewny tego, co wydarzy się choćby za dwa miesiące. Kariery artystyczne mają rożne dynamiki. Są rożne okresy, czasami układy powiązań osób decyzyjnych. To dosyć złożone.
Ile w takim razie jest Pan w stanie zrealizować spektakli w ciągu roku?
- Trzy lub cztery, bez utraty jakości. Chcąc robić więcej, nie byłbym w stanie przygotowywać się dobrze. Oczywiście jest to zależne od wielkości przedsięwzięcia. Wałbrzyski „Narutowicz” nie wymagał tyle czasu przygotowań, co opera realizowana w Krakowie według Bacha z Capellą Cracoviensis. Czasami zdarza się też otrzymywać propozycje realizacji dokładnie tych samych spektakli, które już zostały wcześniej przygotowane. Zdarzyło mi się to po premierze farsy „Czego nie widać”, wystawionej w naszym mieście. Odmówiłem.
Dlaczego? Czy tego typu spektakl jest trudniejszy w realizacji?
- Farsa? W pewnym sensie tak. Ale odmowa była związana z brakiem potrzeby robienia tego samego spektaklu w wielu teatrach. W Szaniawskim miało to sens, ponieważ jest to jedyny znany mi teatr, który nie realizował repertuaru gatunkowego od ponad piętnastu lat. To świetny punkt odniesienia dla refleksji nad tym, co w teatrze jest wartościową sztuką, a co artystowską fanaberią. Nasz spektakl dystansuje się do przecenienia roli twórczego profesjonalizmu w powstawaniu spektakli – pokazuje kulisy twórczości, która często żywi się przypadkiem, czy prywatnymi animozjami. Widzowie teatru w Wałbrzychu widzieli znakomitą większość twórców, którzy później tworzyli krajobraz polskiego teatru, a ta sztuka zrzuca twórców z piedestału. Farsa rządzi się…
...swoimi regułami?
- Właśnie. I jest obwarowana licencyjnie – to trochę inna praca niż reżyseria dramatów literackich. Niestety znam bardzo mało fars, które stronią od szowinizmu lub unikają uproszczeń. Jestem także świadomy, że widzowie oczekują zupełnie innego rodzaju doświadczenia idąc na „Czego nie widać” i powiedzmy na „Kosmos”, czy „Narutowicza”. Nie wartościuję tego. Wierzę, że „Narutowicz” naciąga widza na refleksję nad historyczną rolą mordu politycznego, a „Kosmos” konfrontuje z pytaniem o głębię własnego zaangażowania w zmianę rzeczywistości, na którą nie wyrażamy zgody. Za to „Czego nie widać” bawi dając równocześnie świadomość, że kultura krytyczna, którą teatr w Wałbrzychu z powodzeniem tworzy od ponad dwudziestu lat, jest rażąco niedofinansowana właściwie przez każdą władzę.
Który ze swoich spektakli uznaje Pan za najlepszy, a za który się wstydzi?
- W kategorii uznanie medialne: „Paw królowej”, ten spektakl otworzył mi kilka drzwi i pozwolił zdefiniować obszar poszukiwań na co najmniej kilka kolejnych lat. Osobiście nie podchodzę do spektakli rankingowo, zwłaszcza, że siłą rzeczy każdy kolejny robił odrobinę bardziej doświadczony reżyser, choć za każdym razem o tym samym nazwisku (śmiech). Łatwiej mi wskazać, jakim wyzwaniom sprostałem przy konkretnych tytułach, a jakie w danym momencie mnie przerosły. Uznaję to jednak za normalny proces rozwoju. Nauczyłem się nie patrzeć zbyt długo wstecz.
Czy zazwyczaj zgadza się Pan z recenzjami?
- Nie. Ubolewam również nad brakiem przestrzeni medialnej na recenzje analityczne. Tabloidyzacja działów kultury w mediach sprawia, że coraz mniej ludzi otwartych na poszerzanie horyzontów w ogóle sięga po recenzje. Szkoda, bo bez uwagi teoretycznej nasza praca prędzej czy później sprowadzi się do działań standardowych. Z reżyserów staniemy się inscenizatorami.
Czy przygotowując spektakl myśli Pan o widzu, który będzie partnerem do rozmowy?
- Oczywiście staram się zbudować język komunikacji z widzem, choć nie zawsze „rozmowa” przynosi oczekiwane skutki. Nigdy do końca nie wiem, jak zostałem zrozumiany. Nawet jeśli czasami inaczej niż chciałem – nie ubolewam nad tym. Najważniejsze nie czynić widzów obojętnymi. Tego mi nie wolno.
Czy podczas realizacji spektaklu konsultuje Pan go z kimś?
- Cały proces tworzenia spektaklu wiąże się ze stałymi etapami konsultacji z poszczególnymi pionami teatru. Czasem jest to promocja, czasem dział literacki, a na etapie prób generalnych dyrekcja i pierwsi widzowie. Będąc w środku procesu bardzo łatwo zgubić dystans, a umiejętne korzystanie z informacji zwrotnej często upewnia reżysera w obranym kierunku, albo wręcz przeciwnie.
Więc reżyser wiecznie mierzy się z jakimiś wątpliwościami?
- Tak, a do tego z ryzykiem podjęcia decyzji. Nigdy nie wiemy, skąd przyjdzie odpowiedź. W sumie to bardzo ciekawe pytanie. W wielu branżach użytkownicy testerzy są na porządku dziennym. W krajach anglosaskich publiczność przedpremierowa także nikogo nie dziwi. Trzeba się zastanowić, czy widzowie, wchodzący na określonym etapie prób, nie sprawiliby, że spektakl zyskałby na komunikatywności?
Rozmawiał Piotr Bogdański
Fot. użyczone (archiwum prywatne Pawła Świątka)
Inne wywiady "Wiesz Co":
Wałbrzych region: zauroczyły ją choinki... z gazet
Wałbrzych region: Anna Puchała - fit to moje życie
Wałbrzych: dlaczego Toyota jest zielona i co o nas sądzą Japończycy?
Wałbrzych: bez kapelusza, to nie Chińczyk
Wałbrzych: ,dziarka' to nie tylko mały tatuaż
Wałbrzych: górnik ze Starej Kopalni z milionami odsłon w sieci
Wałbrzych: emerytowany wuefista i trener z milionami odsłon
Artykuł ukazał się na łamach tygodnika "WieszCo" - pełny numer tygodnika do pobrania w formacie PDF na stronie www.wieszco.pl
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj