Pomagając na Filipinach (ZDJĘCIA)
Budujemy domy
- Współczesne Filipiny, które kojarzą nam się z sielskimi widokami plaż, są odarte z całego romantyzmu. Jedne z najbardziej przerażających slumsów świata znajdują się w Manilli – mówi Małgorzata Szumska, autorka „Zielonej Sukienki” o podróży do Rosji i Kazachstanu, aktorka teatru lalek i podróżniczka, która po wielkim tajfunie „Yolanda” w 2013 roku pojechała na Filipiny, żeby pomagać mieszkańcom w ich tragicznej sytuacji. – Po tej książce nastąpił we mnie jakiś przełom i nie chciałam już kolejnych wakacji polegających na jeżdżeniu z miejsca na miejsce i robieniu zdjęć. Pojechałam na trzy tygodnie – zostałam pół roku.
Po dotarciu na wyspę Bantoyan Małgorzata Szumska zgłosiła się do projektu o miłej nazwie „The Breeze” (Bryza), bo tam prawie nie było chętnych. Następnego dnia otrzymała taczki, łopatę i zadanie wywiezienia gruzu ze szkolnego podwórka. Zadanie powiodło się grupie, ale ona kolejnego dnia zgłosiła się do budowy domów i odkryła, że buduje je... Polska Akcja Humanitarna.
Łatwo nie było
- Większość osób po tajfunie mieszkała w namiotach, koszt namiotu to około 600 dolarów, a PAH budowała domy w cenie od 450 do 650. Dom mógł przetrwać kolejne uderzenia tajfunów, namiot nie – mówi podróżniczka. – Najtrudniejsze było wybieranie osób, które w pierwszej kolejności rzeczywiście na taką pomoc zasługiwały. Zdarzało mi się słyszeć: „Ja bym sobie mogła wybudować dom, ale po co, skoro wy mi go wybudujecie za darmo?”. Chodziło więc o odsianie osób, które same mogły sobie na to pozwolić. Pamiętam też naszego sąsiada, który otrzymał pieniądze na zbudowanie domu i z radości urządził wielką imprezę, na którą zaprosił całą swoją liczną rodzinę i przyjaciół. Na drugi dzień pieniędzy wprawdzie już nie było, ale każdy chodził zadowolony, bo poświętował. Potem, już mądrzejsi, nie daliśmy mu pieniędzy, lecz materiały budowlane, a wtedy on... zażyczył sobie, żeby mu zapłacić za robociznę, bo przecież, gdyby nie odbudowywał swojego domu, to by poszedł do pracy i zarabiał. Musiałyśmy z innymi wolontariuszkami patrzeć, jak zdrowi mężczyźni siedzą sobie i przyglądają się, jak się męczymy przy budowie. Zrozumieliśmy, że trzeba ich wciągnąć do pracy, a nie wykonywać ją za nich i tak nam się udało, że potem niektórzy zmienili zawód z rybaków na pracowników budowlanych.
Jednak większość osób, najczęściej samotnych matek z dziećmi, które potraciły wszystko, była niezmiernie wdzięczna wolontariuszkom za pomoc. – Pewna dziewczynka przez kilka miesięcy nie miała imienia, bo urodziła się 2 dni przed tajfunem i potem nie było czasu, żeby o to zadbać. A ochrzczono ją imionami Maria Dominika na cześć dwóch polskich wolontariuszek.
Altanki, pacynki i „ladyboy”
Inną sprawą była reakcja zaangażowanych w pomoc Polaków, kiedy wysyłali pieniądze na coś, co wyobrażali sobie jako dom taki jak w Polsce i w zamian otrzymywali zdjęcia czegoś, co wyglądało jak duża ogrodowa altanka. – Do dziś te domki wyglądają licho, ale przez trzy lata wytrzymały wszystkie tajfuny, nawet czwartego stopnia i może jeszcze postoją. Filipińczycy nie budują dużych domów, prawie cały czas spędzają na zewnątrz, a do środka chowają się właśnie, gdy nadciąga tajfun – tłumaczy pani Małgorzata.
Ciekawą cechą Filipińczyków jest niezwykła radość życia. – Bezrobotny facet powiedział mi, że jest szczęśliwy, spytałam, dlaczego, a on na to: „A czemu nie?” Kiedy pytaliśmy mieszkańców, czy umieją tańczyć, potrafili zostawić kielnię i zejść z rusztowania, żeby nam pokazać, albo tańczyć na polu obok wołów i pługa. Jako absolwentka specjalności lalkarskiej szkoły teatralnej we Wrocławiu wzięłam na Filipiny dwie pacynki, wolontariuszki zrobiły inne i udało mi się przekonać przełożonych, że teatr to bardzo dobry sposób terapii, szczególnie dla dzieci, które były zachwycone – opowiada podróżniczka. – A po jednym ze spektakli o sortowaniu odpadów wysprzątały cały plac i moi szefowie nie mieli już wątpliwości.
Większość mieszkańców brała zaradną Polkę za... „ladyboya”. – To trzecia i czwarta płeć na Filipinach, mężczyzna z duszą kobiety, albo kobieta z duszą mężczyzny. Tam jest to na porządku dziennym. Rozmawiałam z dyrektorem szkoły, który miał paznokcie pomalowane na czerwono. Mnie mówiono, że jestem taka „męska”. Koleżanka Claire chciała mi zrobić kawał i kiedy spytano ją, czy jestem „ladyboyem”, potwierdziła. I plotka uderzyła w nią samą, bo uznano, że skoro tak, to ona jest moją dziewczyną i pewnie jest ze mną w ciąży – śmieje się pani Małgorzata.
Denga i koguty
Nie zawsze jednak było wesoło. Pewnego dnia wolontariuszkę ugryzł komar i zachorowała na dengę, groźną egzotyczną chorobę. Lekarz w szpitalu kazał jej pić dużo wody i powiedział, że albo przeżyje, albo nie. – Uratowały mnie... papierosy. Kupowałam je codziennie w pewnym kiosku i kiedy się nie pojawiłam jeden dzień i drugi, kioskarka zaczęła dociekać, co się ze mną stało. A kiedy mnie odnalazła, a była też zielarką, to narwała jakiegoś zielska z rowu, zaparzyła z niego herbatę i kazała mi ją pić zamiast wody. I prawdopodobnie uratowała mi życie. Denga jest dla mieszkańców codziennością i umieją sobie z nią radzić, ale są bezradni wobec raka czy innych chorób – mówi pani Małgorzata.
Podróżniczka opowiadała też między innymi o przywiązaniu Filipińczyków do walk kogutów, które są dla tamtejszych mężczyzn bardzo cenne, bo pomagają im zarabiać na życie i o akcji, którą zorganizowała ze znajomym fotografem – Filipinki, które straciły domy, pozowały w ich ruinach z pytaniem: „Chcesz usiąść? (lub: chcesz drinka?) A ja bym chciała mieć dom”. Te zdjęcia rozsyłano później z prośbą o darowiznę dla mieszkanek.
Następne spotkanie z podróżnikiem w Starej Kopalni już 24 marca – będzie to wernisaż o tytule „Ludzie – duchy”.
Czytaj też:
ARCHIPELAG, WAŁBRZYCH, SOBIĘCIN - FILIP SPRINGER ZNOWU U NAS (ZDJĘCIA)
LUDZIE DUCHY W STAREJ KOPALNI
Tekst i foto: Magdalena Sakowska
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj