Wałbrzyski taksówkarz: Nigdy nie byłem 'złotówą'
Nie wiemy tego na pewno, ale prawdopodobnie jest to najstarszy stażem taksówkarz w Wałbrzychu. Spędził w zawodzie prawie 50 lat! Stanisław Łukaszun z Taxi Bis wiele widział, jeszcze więcej słyszał. Jak mówi za nic w świecie nie zamieniłby pracy za kółkiem na coś innego.
Kiedyś ludzie czekali na taksówkę, dziś jest odwrotnie – mówi Stanisław Łukaszun, wałbrzyski taksówkarz z 50-letnim stażem za kółkiem
Podobno taksówkarze znają wszystkie sekrety. Prawda, czy trochę naciągana teza?
- (Długi śmiech). Czy wszystkie sekrety, to nie wiem, ale dużo słyszymy od klientów. Jeździmy z różnymi ludźmi, z różnych środowiska, obwozimy klientów po rozmaitych miejscach, więc niektórzy „otwierają się” w taksówce.
Z czego się zwierzają?
- Nie, nie, tego nie mogę powiedzieć. Jestem taktowny. Proszę mnie zrozumieć, jakby to wyglądało gdyby ktoś przeczytał w gazecie bardzo podobną historię do swojej. Ksiądz też nie zdradza tajemnicy spowiedzi. Jeżdżę taksówką od 1971 roku. Usiadłem za kółkiem zaraz po wojsku. Mój ojciec też był taksówkarzem. Przez te prawie 50 lat trochę się w życiu naoglądałem i nasłuchałem. Od początku to był mój zawód, wprawdzie nie wyuczony, bo jestem technikiem młynarstwa, ale wykonywany.
Taksówkarz to niebezpieczny zawód. Bał się Pan kiedykolwiek o swoje życie lub zdrowie?
- Teraz dopiero, gdy zadał mi Pan to pytanie, uświadomiłem sobie, że nigdy nikt mi nie groził, nie zostałem napadnięty. Tymi najbardziej nieprzyjemnymi momentami były chwile, gdy ktoś uciekał nie płacąc za kurs. Miałem kilka takich przypadków, ale generalnie trafiałem na uczciwych i normalnych ludzi. I oby tak pozostało. Zresztą wożę wielu stałych klientów.
To chyba wie Pan o nich więcej niż rodzina?
- Nie daje Pan za wygraną (śmiech). Koniecznie chce Pan ode mnie wyciągnąć jakąś pikantną historię.
Staram się jak mogę?
- Powiem tak. To prawda o stałych klientach wiem często rzeczy, o których inni nie mają pojęcia, ale nie ma potrzeby o tym głośno mówić. Niech to zostanie między taksówkarzem a jego klientem.
Istnieje coś takiego jak kodeks taksówkarski?
- Ma Pan na myśli jakieś niepisane zasady, których przestrzegamy?
Też
- Wiadomo, że musimy zachowywać się taktownie i kulturalnie. Taksówkarz nie powinien być wścibski, wypytywać klienta o jakieś osobiste sprawy albo wtrącać się do rozmowy ludzi, których wiezie. Jeden w trakcie kursu nie w odezwie się ani słowem, inny będzie cały czas gadał. Oczywiście musimy zawieźć klienta pod wskazane miejsce i przyjechać po niego pod dom. Niedopuszczalne, żeby auto czekało na klienta na przykład po drugiej stronie ulicy. Należy podjechać jak najbliżej adresu, na tyle, na ile pozwalają przepisy.
Spotkał się Pan z twierdzeniem, że taksówkarz to największy „narzekacz” na świecie?
- Coś w tym jest. Choć z drugiej strony wszystkim wydaje się, że taksówkarz to Bóg wie ile zarabia. Kiedyś to był może zawód, który przynosił spore dochody. Od dawna to nie jest jednak najbardziej intratne zajęcie. Były chwile, że i ja musiałem podarować sobie jeżdżenie. Pracowałem krótko w Niemczech, potem w Czechach. Trzeba było zarobić na chleb. Zawsze jednak wracałem do zawodu. Coś mnie ciągnęło za kółko.
Obsługiwał Pan klientów Hotelu Sudety?
- Nie, jeździli tam ci, którzy znali dobrze język niemiecki. Teraz z perspektywy lat myślę sobie, że hotel powstał głównie pod niemieckich turystów, którzy przyjeżdżali do Wałbrzychu, żeby zwiedzać okolice i oglądać swoje dawne ziemie.
Jak wyglądało życie taksówkarzy w latach 70. i 80.?
- Trzeba było mieć samochód i założoną działalność gospodarczą. Ja auto, jako darowiznę, dostałem od swojego ojca. Pamiętam jak dziś była to Warszawa 203. Wszyscy taksówkarze należeli do Zrzeszenia Prywatnego Handlu i Usług. Na kogutach nie było żadnych emblematów firmy, jedynie słowo „taxi” na dachu i numery boczne.
Kiedyś łapało się taksówkę „z ręki”, teraz zamawia się na telefon.
- To duże ułatwienie. Pan tego może nie pamiętać, ale 40 lat temu ludzie czekali na taksówkę na postojach. Robiły się spore kolejki, zwłaszcza 15 każdego miesiąca, gdy górnicy dostawali wypłaty. Wtedy był taki ruch, że nie nadążaliśmy jeździć. Zawsze najpierw zabieraliśmy z postoju kobiety z dziećmi, dopiero potem kolejnych klientów z kolejki. To nie taksówki czekały na ludzi tylko odwrotnie. Nie dość, że mało kto miał wtedy w domu telefon, to nikt nawet nie marzył o tym, żeby taksówkę zamawiać dzwoniąc pod wskazany numer.
Za to teraz macie łatwiej?
- Oczywiście. Stoi Pan na postoju i dostaje informację od dyspozytorki, gdzie jechać. Wszystko jest podane jak na tacy. Pierwsze radio taxi to było 919. Istniało w całej Polsce.
Potem zaczęły powstawać inne korporacje. Ja na przykład w 2004 roku byłem twórcą Taxi Bis. Niby jest łatwiej, ale klientów jest mniej. Kiedyś zdarzały się dalekie kursy, choćby do Warszawy, a teraz nawet do Wrocławia nie jeżdżę.
Jaki dostał Pan najwyższy napiwek?
- Nie pamiętam dokładnie ile to było, ale chyba trzykrotność należności za przejazd.
Taksówkarzom podobno wszystko wolno na drodze?
- To trochę krzywdzące powiedzenie. Każdy jest innym człowiekiem i nie ma co uogólniać. Staram się jeździć zgodnie z przepisami. Wiadomo, że niektórzy taksówkarze gdzieś się wepchną, zajadą drogę innym, ale to jak w życiu. Prywatny samochód nigdy Panu nie wyskoczył z podporządkowanej? Nie lubię też jak mówią o nas „złotówa”, czyli pogardliwie jako o kimś, kto goni za pieniądzem. Wiecznie się spieszy i przez to łamie przepisy ruchu drogowego. Ja jestem na emeryturze, za czym miałbym tak pędzić. Robię to, co lubię, dorabiam sobie w ten sposób, a tak poza tym nigdy nie byłem „złotówą”. Proszę to wyraźnie napisać.
Gdyby miał Pan wybór, zostałby raz jeszcze taksówkarzem?
- Tak! Lubię to, co robię.
Rozmawiał Tomasz Piasecki
Fot. (red)
Artykuł ukazał się na łamach tygodnika "WieszCo" - pełny numer tygodnika do pobrania w formacie pdf na stronie www.wieszco.pl
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj