Biały Kamień: domy mają tu niezwykłe historie – jak ten (FOTO)
Czy ten dom mógłby być historycznym symbolem?
Spróbujmy. U początku tego małego kawałka Białego Kamienia stoi prawdopodobnie ród Hochbergów z Książa. Miał on w tej miejscowości dwa folwarki i to może być jeden z nich. Majątek powstał w latach 1734-1738. Potem był ród Elsnerów. Być może ten sam, z którego pochodził wybitny specjalista od hodowli merynosów, Johann Elsner z Boguszowa Gorc (zm. 1869). Jeden z Elsnerów, o inicjałach C. M. podpisał się na elewacji domu jako jego budowniczy tego samego roku, kiedy tamten Elsner, od owiec, zmarł. To jego wypielęgnowany ogród widać na zachowanym do dziś obrazie.
Jakieś 150 lat temu folwark połączony z gospodarstwem powyżej niego został oddzielony. Potem majątek oznaczony dziś numerami Andersa 91 i 91a trafił w ręce członka rodziny Werner Toss, która mieszkała nieopodal, w uroczym pałacyku przy Andersa 136, dziś siedzibie Państwowej Inspekcji Pracy. Jeden z Werner Tossów poślubił Elsnerównę, dziedziczkę 15-hektarowego majątku. Potem nazwisko tej rodziny będzie widniało w polskich dokumentach dotyczących przejęcia domu od "niemców" i przekazania ich nowym mieszkańcom. W tych czasach dom stojący przy Adolf Hitler Strasse 74, znajdzie się najpierw przy Traugutta 73, a potem przy Lenina 73. To jedno starczy już chyba za symbol...
Potomek książęcego rodu
Jest październik 1945 roku. Nowy właściciel właśnie się pojawił, z bratem Kazimierzem i siostrą. Nazywa się Tadeusz Światopełk-Mirski, za sobą ma dramatyczną przeszłość, właśnie cudem opuścił Syberię dzięki interwencji drugiego swojego brata u ambasadora Francji. Życie i praca w warunkach katorgi zniszczyły mu zdrowie na zawsze. Komuniści radzą mu, żeby o arystokratycznym przydomku Światopełk zapomniał na zawsze. Po tej groźbie podpisuje się jako Tadeusz Mirski, pełne nazwisko pojawi się na płycie nagrobnej (cmentarz na Białym Kamieniu). Pochodzi z polskiego rodu szlacheckiego Światopełków-Mirskich, którzy uznawali się za pochodzących, jak książęta Czetwertyńscy, ze starszej linii legendarnego wodza Waregów Ruryka, założyciela Rusi Kijowskiej (X wiek). Jednak ich tytuł książęcy pojawia się w herbarzach późno, bo dopiero w XVIII wieku.
Sam Tadeusz tytułu książęcego nie nosi i jest zwyczajnym ziemianinem zamieszkałym w Wilnie, którego świat nagle się rozsypuje. Ma szczęście, bo na Syberii dzięki pomocy ambasadora przebywa dużo krócej niż jego towarzysze niedoli. Już w 1946 przeprowadzi się wraz z pełną rodziną – w międzyczasie dojechali żona, syn, córka i mama – do domu obok, prawdopodobnie oficyny tego pierwszego (Andersa 91a).
- Byłem dzieckiem, miałem 13 lat, gdy pan Tadeusz zmarł. Zawsze uderzała mnie jego ogromna kultura osobista. My, chłopcy, ganialiśmy za piłką, a on się nam kłaniał, zdejmując czapkę. Aż mi było głupio, starałem się go uprzedzić. Człowiek na poziomie, widać to było po jego zachowaniu. Cała rodzina była bardzo skromna, nie opowiadali o swoich korzeniach, o tym, że pochodzą z rodziny książęcej Światopełków-Mirskich powiedziała mi jego córka. Widać było po nim przeżytą gehennę, po sposobie chodzenia, odmrożonej twarzy. Był bardzo grzeczny, sumienny, odstawał od innych osadników. Ciężko pracował w swoim gospodarstwie - wspomina Marek Adamski, obecny właściciel domu przy ul. Andersa 91.
I inni mieszkańcy tego miejsca
Tadeusz Światopełk Mirski prowadził na Białym Kamieniu duże gospodarstwo rolne. Jak mówi pan Marek, jego sąsiad kochał ziemię i nie potrafił bez niej żyć, choć były to ciężkie, stalinowskie czasy, a rolnikom indywidualnym było coraz trudniej. Po 1953 roku w Wałbrzychu tworzono rolnicze spółdzielnie produkcyjne i zmuszano rolników do wstąpienia do nich. Ich sytuacja była bardzo ciężka. Poprawy nie było dane doczekać panu Tadeuszowi. Zmarł w 1963 roku. A wcześniej, w roku 1956, oddał połowę swojego domu przy Andersa 91a osadnikom, którzy jak on przyjechali z Syberii.
- Nie znali się nigdy, zrobił to z dobrego serca, a oni pomagali mu w polu, póki gruntów im nie przekazał i nie przeszedł na emeryturę. Mało kto o tym wiedział, że był z książęcego rodu, oczywiście nie chciał się narażać w PRL-u. Mój ojciec prowadził drugą połowę tego podzielonego gospodarstwa. Pamiętam, jak mama 21 maja 1946 dostała nakaz dostarczenia jakiegoś świniaka pod karą śmierci, bo przepisy PKWN były jak podczas wojny, choć wojna się skończyła. Mój ojciec też pochodził z rodziny ziemiańskiej, z Mijakowa pod Otwockiem - wspomina Marek Adamski.
W gospodarstwie po wojnie pracowali jeszcze Niemcy, którzy tu zostali. Mama pana Marka zaprzyjaźniła się ze swoją niemiecką rówieśniczką, broniła Niemców przed szabrownikami, była ich tłumaczką. Przyjaźnie przetrwały lata, przyjaciółka i inne niemieckie koleżanki wyjechały z czasem do Niemiec, ale wciąż korespondowały i w dobie kryzysu pamiętały, przysyłały paczki z żywnością. - Tyle lat przetrwała przyjaźń narodzona w trudnych powojennych czasach - komentuje syn. Z niemiecką dziewczynką zaprzyjaźniła się też 12-letnia w 1945 roku córka Mirskich, Barbara.
Wersal, Hochwald i dwujęzyczne konie
Pan Marek zbiera pamiątki, nie tylko te dotyczące historii jego domu, ale także związane z dziejami miasteczka, a potem dzielnicy Biały Kamień. Ma ponad 300 pocztówek w swoich zbiorach, także różne dokumenty ukazujące dzieje tego małego kawałka świata. Był współredaktorem pierwszego tomu publikacji "Wałbrzych na dawnej pocztówce" i myślał o napisaniu książki o historii dzielnicy, o losach pierwszych osadników. Byłaby ona ilustrowana pocztówkami i zdjęciami współczesnymi przedstawionych na nich obiektów. - Z pomocą pracowników zamku Książ poszukuję też kontaktu z rodziną dawnych właścicieli, Elsnerów, budowniczych tego domu, który jest w rejestrze zabytków. Odrestaurowałem go z wszelkimi szczegółami, z werandą, odtworzyłem też fontannę, jest podobna do tej widocznej na dawnych ilustracjach. Teraz chcę zadbać o duży park i ratować 200-letni dąb - mówi właściciel domu.
W archiwum pana Marka są ciekawostki z czasów bezpośrednio po wojnie, druki i formularze niemieckie, na których Polacy pisali przekreślając niemieckie daty albo używając drugiej strony, bo brak papieru był powszechny. Pamięta też, że jego pierwsze skojarzenie ze słowem "Wersal" nie było zbyt przyjemne, bo była to knajpa na Białym Kamieniu, pod którą często wybuchały burdy i przyjeżdżała tam milicja, stąd jego zdziwienie, gdy dowiedział się, co oznacza to słowo. Mówił też, że dzieci z dzielnicy na wielką górę mówiły Hochwald, nigdy Chełmiec, bo tak im się podobała ta dziwna niemiecka nazwa.
- W dzielnicy i w Wałbrzychu było dużo restauracji, kawiarni i zajazdów, chyba ze 200. Jeden był niedaleko, za biblioteką. Do tego pamiętam dwujęzyczne konie, reagowały zarówno na "wio!" i "wiśta!", jak na "Fuss!" i "züruck!" ("noga!" i "na zad!"). Uwielbiałem spędzać czas w kuźni, dopóki złośliwy kowal nie zaproponował mi wyjęcia z wody ręcznie gorącej podkowy, potem już go nie odwiedzałem, chodziłem do innej kuźni, kilkaset metrów dalej. Dowód tożsamości konia z tamtych czasów mam do dziś - mówi pan Marek.
Córka Tadeusza Mirskiego, Barbara, pracowała w Bibliotece pod Atlantami. Dziś już nie żyje, pozostawiła wspomnienia z lat powojennych, które w 2002 roku otrzymały pierwszą nagrodę w konkursie zorganizowanym przez "Tygodnik Wałbrzyski".
Tekst i foto: Magdalena Sakowska
Dokumenty i pocztówki z prywatnych zbiorów Marka Adamskiego
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj