Jean Wessel – ta pani od starych zdjęć Książa (FOTO)
Do Książa jak do domu
- Całe życie widywałam te obrazki – Jean Wessel pokazuje zamek Książ. – To było jak powrót do domu, zobaczyć go w rzeczywistości. Kiedy je oglądaliśmy z kuzynami, zapadała całkowita cisza. Pamiętam, jak toczyliśmy walki przed stereoskopem: „Teraz ja!” To nam dawało zajęcie na całe dni.
Co ją zaskoczyło w Książu? To, że nie wygląda jak zamki w Anglii, gdzie się wychowała. One nie są tak spektakularnie położone, i, jak mówi Jean Wessel, są mniej baśniowe, mniej feeryczne. – I myślałam, że tu będzie więcej zniszczeń. Powiedziano mi, że był bardzo zniszczony.
Z wrażeń z tego oglądania zdjęć we wczesnym dzieciństwie najbardziej zapamiętała lokajów od stóp do głów w białych uniformach. Wyglądali jak duchy. Oczywiście, w Anglii służba też nosiła uniformy, ale dużo skromniejsze. Jako dziewczynka nie mogła zrozumieć, jak można kogoś tak dziwacznie wystroić. – Księżna Daisy też tego nie mogła zrozumieć, jak może być służący, którego jedynym zadaniem jest otwieranie drzwi – dodaje Jean Wessel.
A jakie wrażenie robiła na niej Daisy? Hochbergowie w jej dzieciństwie odgrywali szczególną rolę. Byli książętami i księżniczkami z baśni. Jej dziadek, Louis Hardouin, fotograf i kucharz rodziny von Pless, wyjątkową atencją darzył męża Daisy, księcia Jana Henryka (Hansa Heinricha) XV, którego duży portret wisiał w jego domu na honorowym miejscu, co fascynowało małą Jean – jak ktoś mógł być tak ważny, żeby pielęgnować w ten sposób jego pamięć? Na niej książę zrobił znacznie mniejsze wrażenie – Ona była taka piękna, prawdziwa księżna, a o nim myślałam, że to nie może być przecież jej mąż – taki stary? To chyba raczej jej ojciec, może wujek...
Dzieciństwo w cieniu zamku
Daisy wspominała szczególnie babcia pani Jean. – Spotykały się czasem gdzieś w Książu i rozmawiały, bo obie były Angielkami. Najczęściej o swoich dzieciach, bo miały synów w tym samym wieku. Oczywiście, nie były przyjaciółkami siedzącymi razem przy herbacie. Ale Daisy wiedziała, że nieoficjalnie chłopcy bawią się razem – mówi wnuczka fotografa.
Zaprzyjaźnili się zwłaszcza starsi synowie obu pań – Louis junior i Lexel. Bolko był chorowity, od dziecka trzymano go pod szczególną opieką, żeby nie popadł w tarapaty. Dowiedzieliśmy się, że to on siedzi w wielkim kuchennym garze na jednym ze zdjęć. – Jako mały chłopiec uwielbiał przebywać w kuchni, fascynowało go przyrządzanie potraw. To była zresztą najnowocześniejsza kuchnia w tamtych czasach, z systemem wietrzenia, który sprawiał, że zapach nie unosił się w zamku. Ciekawe, czemu dziś restauracje i hotele nie korzystają z tak prostego rozwiązania, żeby zrobić kuchnię na najwyższym piętrze?
Obaj chłopcy tworzyli razem zgodny team, choć Lexel miał bardziej artystyczne zainteresowania, a Louisa juniora pociągała przyroda. Znosił do domu różne osierocone albo wymagające leczenia zwierzątka i ta cecha została mu do końca życia. To on prawdopodobnie jest odpowiedzialny za dużą ilość rozmaitych stworzeń na zdjęciach ojca. I to Louis junior był prowodyrem w różnych figlach obu chłopców, ale ich konsekwencje dzielnie brał na siebie młody hrabia, bo jemu groziły mniejsze. Obaj wiedzieli, że ich przyjaźń jest bardzo nietypowa, bo należą do różnych klas społecznych.
Kochał aparat, nienawidził strzelania
Przyjaźń Louisa juniora i Lexela przetrwała do śmierci tego ostatniego w 1984 roku. – Pisali do siebie, włożyłam te listy gdzieś, żeby były bezpieczne i do dziś nie mogę ich odnaleźć, choć nie ma zbyt wielu miejsc, gdzie mogłyby być – śmieje się Jean Wessel. – Kiedy je znajdę, na pewno wyślę do Polski. Był taki okres, że nie korespondowali, bo ojciec nie wiedział, gdzie Lexel przebywa. Potem odezwał się z Majorki i raz nawet zaprosił go do siebie. Pamiętam, że te listy były dość zdawkowe, co u ciebie słychać i tak dalej. Mój ojciec próbował też nawiązać kontakt z Hanselem, najstarszym synem Daisy, który też mieszkał w Anglii. Ale spotkali się tylko raz i więcej nie. Hansel nie chciał rozmawiać o przeszłości.
A jaki był dziadek? – Dobrze znał francuski i niemiecki, a po angielsku zawsze klął, bo takich słów nauczył się w angielskich kuchniach. Więc, jak słyszeliśmy angielski, wiedzieliśmy, że lepiej być cicho. I nie lubiliśmy, kiedy robił nam zdjęcia, bo trzeba było długo stać nieruchomo, uśmiechać się na komendę. Więc kiedy wychodził z domu z aparatem, po prostu... uciekaliśmy. Wiem, że tu byli szczęśliwi, że mój ojciec był tu bardzo szczęśliwy - i bardzo nieszczęśliwy, kiedy musiał Książ opuścić na pewien czas, bo wykryto u niego zagrożenie gruźlicą i pojechał do sanatorium. Inaczej Maurice, jego młodszy brat, posłany do szkoły z internatem w Anglii, on nie lubił przyjeżdżać do Książa, tęsknił za Anglią. Może i był zazdrosny, że go wysłali z domu, a mój ojciec został? – zastanawia się pani Jean.
Po ciężkim więzieniu, do którego trafił podejrzany o szpiegostwo w czasie I wojny światowej, Louis Hardouin senior nigdy całkiem nie doszedł do siebie. Jak opowiada jego wnuczka, pamięta, że budził się nocą z krzykiem, dręczony przez koszmary, a jej ojciec uspokajał go. W więzieniu stawiano go naprzeciw plutonu egzekucyjnego, który strzelał w jego stronę, żeby wymusić na nim przyznanie się do zarzutu szpiegostwa. Do końca życia nienawidził strzelania i bardzo nie lubił odbywających się w pobliżu domu polowań.
Z bombą w łóżeczku i skunksem na rękach
Jean też miała „bombowe dzieciństwo”, na które cieniem położyła się II wojna światowa i jej konsekwencje. I dużo szczęścia. Miała trzy latka, kiedy jej rodzice weszli do sypialni po nocnym bombardowaniu Londynu – mieszkali na przedmieściach – i okazało się, że dziecięcy pokój jest cały zasypany gruzem, w suficie zieje dziura, a maleństwo śpi z bombą w swoim łóżeczku. Samoloty robiły taki huk, że niczego nie usłyszeli. Po tym wydarzeniu rodzina wyprowadziła się na wieś do domu Louisa-dziadka, do Kingswood. Jean miała osiem lat, kiedy biegła uszczęśliwiona wiejską drogą pod górę, myśląc, że z przeciwka jedzie traktor – a ukazał się czołg. Było to już po wojnie, a czołgiem jechali stacjonujący tam Amerykanie, ale w wyobraźni małej Jean byli to hitlerowcy, którzy chcieli ją porwać – mieli bardzo podobne uniformy. – Rozpłakałam się, a kiedy mnie otoczyli i próbowali uspokoić, pomyślałam, że łatwo mnie nie dostaną i solidnie ugryzłam jednego z nich w rękę. Ich angielski był inny, nie rozumiałam go – wspomina wnuczka fotografa.
Jean nie odziedziczyła po dziadku pasji fotograficznej, natomiast dzieliła ze swoim ojcem jego zamiłowanie do ratowania dzikich zwierząt. Pod jej opiekę, już w Kanadzie, trafił osierocony mały... skunks, którego znalazł Louis junior, gdzieś w latach 60-tych. Ponieważ został oswojony, nie mógł wrócić do swojego naturalnego środowiska, więc weterynarz usunął mu gruczoły okołoodbytowe, żeby można było trzymać go w domu. Była to zresztą samiczka. – Nazwaliśmy ją Binkie, nie Stinkie – żartuje pani Jean. Stinkie znaczyłoby „Śmierdziuszka”.
Binkie bardzo przywiązała się do swojej pani i wychodziła z nią na spacery. Pewnego dnia pani Jean wypuściła ją trochę wcześniej, a potem otwierając drzwi ze zdumieniem zobaczyła... dwa skunksy. Co gorsza, nie wiedziała, który jest jej. Zaczęła wołać Binkie, która pobiegła do domu, a jej nowy kolega za nią. Pani Jean szybko zamknęła podwójne drzwi i wyjrzała przez okno, żeby zobaczyć, czy dziki skunks sobie poszedł. Ale nie pojawił się, więc było jasne, że uwięziła go pomiędzy obiema parami drzwi. Musiała wyjść tylnymi, obiec dom dookoła i ostrożnie uwolnić przybysza. Od tej pory przez tydzień zakochany w Binkie samiec towarzyszył im na spacerach – ale zachowywał się grzecznie, nie zbliżał się i nie atakował.
Lepiej, niż oczekiwałam
A jakie ma wspomnienia z przyjazdu trzech wałbrzyszan do jej domu rok temu, kiedy na jej zaproszenie zjawili się tam Michał Wyszowski, Krzysztof Urbański i Mateusz Mykytyszyn? – Odłożyłam słuchawkę i pomyślałam: rety, co ja właściwie zrobiłam? Zaprosiłam trzech zupełnie obcych ludzi! Ale pomyślałam, mam przecież trzy łóżka dla gości... Mój syn się bardzo zirytował na mnie, bo mieszkam w odludnej okolicy, oba domy sąsiadów stały wtedy puste. Kiedy ci panowie przyjechali, przyszedł, żeby sprawdzić, co się dzieje. Ale wyszło lepiej, niż oczekiwałam – podsumowuje wnuczka Louisa Hardouina.
Czytaj też:
ZAMEK KSIĄŻ BARDZO SIĘ ZMIENIŁ OD DZISIAJ? (ZDJĘCIA - HARDOUIN)
ZAMEK KSIĄŻ: TAKIEJ WYSTAWY JESZCZE TU NIE BYŁO
ZAMEK KSIĄŻ: APARTAMENTY KSIĘŻNEJ DAISY W NOWEJ ODSŁONIE
Tekst i foto: Magdalena Sakowska
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj