Złoto Wrocławia – długa historia szaleństwa?
Masowe zgłoszenia depozytów, eksploratorskie poczynania Jaruzelskiego i Kiszczaka, funkcjonariusze UB poszukujący Bursztynowej Komnaty, bezcenne monety, za które kupiono kilka magnetofonów kasetowych, czerwonoarmiści sypiący skarbami na lasy z samolotu, tony zapisanego papieru... a Złota Wrocławia jak nie ma, tak nie ma.
Piotr Maszkowski poszukuje od lat w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej śladów zaginionych skarbów, współpracuje z miesięcznikiem „Odkrywca”, a wkrótce wystąpi w nowej serii dokumentalnej kanału History pt. "W poszukiwaniu zaginionej prawdy". Jego referat wygłoszony w Książu podczas Festiwalu Tajemnic nosił tytuł „Nie tylko złoto Wrocławia i Lubiąż – skarby i tajemnice Dolnego Śląska w świetle materiałów archiwalnych resortu bezpieczeństwa PRL”.
Za czasów PRL, jak mówił badacz, było o wiele więcej prób odnalezienia zaginionych depozytów przez państwo niż po 1990 roku. Ale i w przypadku tych prób potwierdzała się stara zasada, że skarby bardzo rzadko odkrywa się planowo, o wiele częściej to po prostu kwestia przypadku. Jak odzwierciedla się w archiwach IPN, w zachowanych dokumentach funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa i członków partii legenda o ogromnym depozycie nazywanym Złotem Wrocławia, który miał być rezultatem zbiórki przeprowadzonej przez hitlerowców wśród mieszkańców tego miasta na cele wojenne i dołączony do równie wielkiego depozytu bankowego odjechał w 1944 lub 1945 gdzieś w kierunku Sudetów?
Nie całe złoto pojechało?
- Jest dokument, w którym były ubek zwraca się z żądaniem nagrody za odnaleziony we Wrocławiu depozyt – 6 kg złota. Nie dostał jej. Władze komunistyczne wkrótce po wojnie powołały we Wrocławiu Przedsiębiorstwo Poszukiwań Terenowych, zajmujące się cennymi przedmiotami, maszynami i tam też w 1949 zgłosiła się kobieta, twierdząca, że jej krewny odnalazł na terenie Wrocławia podziemny skarbiec. W zamian za wskazanie go domagała się uwolnienia uwięzionego przez UB męża. Wejście miało się znajdować przy ul. Chrobrego w okolicach nr 24, w dokumentach zachował się rozrysowany plan podziemi ze skarbem. W 1950 roku dokonano próby wejścia, co nie zakończyło się sukcesem. NIK objęła to kontrolą i nie było już później żadnych informacji, żeby znaleziono tam cokolwiek – mówi redaktor „Odkrywcy”.
Do powstania legendy o Złocie Wrocławia i jego tajemniczej podróży mógł przyczynić się hitlerowiec, któremu wcale nie zależało na tym, aby znaleziono tak ogromny skarb – jeśli on w ogóle został ukryty w naszym regionie. – Główną postacią związaną z historią o tym depozycje jest Herbert Klose, „Wartownik”, aresztowany w 1951 roku za rewizjonizm i współpracę z obcymi agenturami. Miał posiadać wiedzę na temat depozytów, ale systematycznie zmieniał zeznania i to on stworzył podstawy tej legendy – mówił Piotr Maszkowski. W rezultacie mamy kilkadziesiąt miejsc w Sudetach, gdzie Złoto Wrocławia mogłoby być ukryte, włączając to okolice wałbrzyskiego Urzędu Skarbowego, choć o tym miejscu akurat Klose nie wspominał. A jest jeszcze przecież Bursztynowa Komnata...
Zgłaszali się masowo
- Do 1958 roku mało kto o niej słyszał, ten bezcenny zabytek był znany wąskiemu gronu specjalistów. W tym właśnie roku historię jej zaginięcia opisała „Prawda”, przedrukowały to dzienniki NRD i temat się pojawił. Odtąd służby specjalne nakłaniały ludzi do udostępniania jak największej ilości informacji. Świadkowie z zeznaniami o skrzyniach i transportach zgłaszali się masowo – mówił Piotr Maszkowski.
Nawet tortury
Dodatkowo temat nagłośniło znalezisko w austriackim jeziorze Toplitz w 1959 roku. Hitlerowcy zatopili tam skrzynie z fałszywymi funtami. Ich odnalezienie wzmogło gorączkę złota. Polski Urząd Bezpieczeństwa współpracował z KGB w sprawie Bursztynowej Komnaty na przykład przy weryfikacji listów z Polski, Rosjan interesował Dolny Śląsk, ale nie ma śladów, by te poszukiwania zakończyły się jakimkolwiek sukcesem. - W latach 70-tych szukano także w Wałbrzychu. Te sprawy są dość dobrze opisane, ale niektóre historie były słabe, dziwne wgryzanie się w bezsensowne sprawy, takie jak synagoga w Bobowej, o której opowiadał więzień szukający szansy zwolnienia. Było koło niej kilkanaście odwiertów. Na Dolnym Śląsku Złota Wrocławia w latach 80-tych szukali generałowie Jaruzelski i Kiszczak, szukali też podziemnej fabryki w Lubiążu – mówił badacz. – W Pożarzycach, również na Dolnym Śląsku szukało i SB, i wojsko, informacje o depozycie miały być wydobyte na torturach, prowadzono tam odwierty i w trakcie ktoś został ranny. Pojechałem tam i mieszkańcy twierdzili, że nawet coś tam znaleziono.
Skarb na kilka magnetofonów i kaset
Jednak tylko w jednym przypadku w okresie PRL trafiono rzeczywiście na cenne znalezisko... i to przypadkowo, nie celowo. W Lubiążu zamiast podziemnej fabryki znalazło się w 1982 roku prawie 1400 monet zakopanych przez cystersów w czasach sekularyzacji ich klasztoru. – Część oddano oficjalnie do Muzeum Narodowego we Wrocławiu, bo świadczyły o polskości tych ziem, a najbardziej cenne, złote i srebrne, próbowano upłynnić w antykwariatach Berlina i Wiednia. Rzeczoznawcy wyceniali ich wartość na kilkadziesiąt tysięcy szylingów austriackich, a zostały sprzedane za 10% wartości. Jaruzelski miał przeznaczyć te pieniądze na szczytny cel, na finansowanie szpitala Pomnika Matki Polki, a w rezultacie przeznaczono je na cele operacyjne i... kupiono za nie w Pewexie kilka magnetofonów i kaset, bo akurat na tyle starczyło... – mówił Piotr Maszkowski.
Kolejka Niemców z depozytami
Właśnie w latach 80-tych pojawił się prawdziwy wysyp informacji o zaginionych depozytach. Ministerstwo finansów PRL-u prowadziło wtedy negocjacje ze sporą liczbą Niemców oferujących wskazanie miejsca ich ukrycia: - Te negocjacje w świetle dokumentów są absolutnym faktem. Na ogół chcieli oni zwyczajowe 10% wartości, ale potrafili żądać i 40, i nawet 50%. Znam osiem spraw tego typu, w niektórych przypadkach dochodzono do porozumienia i były nawet podpisywane umowy-cywilno prawne. Niestety, choć tych spraw było sporo, mimo usilnych poszukiwań w archiwach IPN i bocznych tropów nie słyszałem, aby kiedykolwiek doszło tu do fizycznego odnalezienia czegoś. Może to zostało tak strasznie utajnione i zakamuflowane, ale moim zdaniem zawsze musi dojść do jakiegoś przecieku. Niektóre z tych zgłoszeń są racjonalne, niektóre całkiem kuriozalne. Na przykład jakiś człowiek twierdził, że był podczas wojny w Armii Czerwonej, wyleciał z Bydgoszczy samolotem z 600 kg złota i następnie... wyrzucił je gdzieś nad Borami Tucholskimi. I jest całe dochodzenie milicji w tej sprawie...
A Złoty Pociąg?
W świetle tych historii nie dziwi sceptycyzm Piotra Maszkowskiego wobec wałbrzyskiej legendy o Złotym Pociągu. Jak zapewnia, jeśli chodzi o poszukiwania tego pierwszego Złotego Pociągu nie znalazł przez te 20 lat absolutnie nic, co by potwierdzało, że on mógłby być u nas ukryty, ale zostawia sobie ten 1% niepewności. I zwraca też uwagę na fakt, że dziś podobnych inicjatyw jest wiele – ale spektakularnych znalezisk wciąż brak, nie tylko w Polsce, także w Europie. – Choć z drugiej strony to może świadczyć o tym, że wciąż czekamy na ten moment. Być może jakiś merytoryczny przełom się pojawi i któraś z tych historii okaże się sensowna? – zostawia sobie furtkę badacz. Ba, tylko która? A chaotyczne poczynania poszukiwaczy skarbów z urzędu w Polsce Ludowej mogą tylko przestrzegać przed gorączką złota, która potrafi odebrać zdolność racjonalnego postrzegania świata...
Czytaj też:
FESTIWAL TAJEMNIC: SEKRETY KSIĄŻA I KOMPLEKSU RIESE
Tekst i foto: Magdalena Sakowska
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj